Ludzie: Magia telewizji (9)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Ludzie
W poprzednim opowiadaniu opisywałam jak spędziłam dzieciństwo z moimi koleżankami i kolegami na terenie Chrobrza. Wymieniłam miejsca, gdzie bawiliśmy się czerpiąc z tego niesamowitą radość. Nie chcę jednak by zabrzmiało to tak, że nie widzieliśmy w ogóle telewizora. Owszem on był i oglądaliśmy programy nadawane dla dzieci, dlatego postanowiłam opisać jak wyglądało moje doświadczenie z telewizorem w najmłodszym okresie mojego dzieciństwa, potem przeniosę się w czasy, gdy wspólnie z koleżankami i kolegami korzystaliśmy z tego magicznego pudła, a na koniec pokrótce opiszę jaki jest dziś mój stosunek do TV.
Na początku będę w pewnym sensie poruszała się na przestrzeni kilku lat jednocześnie. Dla dziecka rok, czy dwa niesie ze sobą duży skok rozwoju umysłowego np. w pewnym momencie swojego życia nie rozumie danego zagadnienia, a za kilka miesięcy już pojmuje. Nie opisuję wszystkich zdarzeń w takim dokładnym porządku chronologicznym z oczywistych względów-zwyczajnie nie pamiętam co było po czym lub przed czym. Bazuję tylko na własnych wspomnieniach i staram się jak najwierniej je odtworzyć i zapisać.
Serdecznie zapraszam do przeczytania mojej opowieści, może i Ty miałeś/łaś takie same bądź podobne doświadczenia w tym temacie.
Telewizor Neptun 629 (rys. www.stare-telewizory.republika.pl)
Pudło sporych rozmiarów ze szklanym ekranem stało na stoliku koło okna i zwało się telewizorem. Gdy ja byłam mała, było już dosyć powszechnym cudem techniki we wsi Chroberz. Telewizor miał dwa programy: 1 i 2, które były nadawane rano, może jakoś do południa i potem chyba od godziny 17:00, do której, tego nie wiem, bowiem po dobranocce kładłam się spać. Gdy miałam parę lat nie mogłam ogarnąć swoim umysłem tego obrazu, który wyłaniał się za szkłem. Skąd ci ludzie wzięli się w tym pudle, jak do niego weszli i czemu są mali? Patrzyłam z tyłu za telewizor i nie znajdowałam odpowiedzi, ponieważ pokrywa przykrywająca cały ten mechanizm w środku, była przykręcona śrubkami, a wyjaśnienia dorosłych, że skądś tam, z odległej niczym Gwiazdozbiór Kasjopei Warszawy, nadawany jest obraz, zupełnie do mnie nie trafiały. A na dodatek oni wszyscy w tym telewizorze mogli mnie widzieć, no bo ja widziałam ich. To chyba oczywiste, że gdy pani czy pan prezenter patrzy mi się w oczy, to mnie widzi. Wszystkie argumenty świadczące o tym, że oni nie mogą mnie widzieć, w logiczny sposób nie docierały do mnie, dlatego z pomocą przyszła wiara.
Wierzyłam, że oni nie mogą mnie widzieć. Dopiero po upływie jakiegoś czasu zrozumiałam ten fenomen o tyle, o ile mogłam.
Kanały, jak już wspomniałam były dwa. Telewizor posiadał pokrętła i guzik od włączania i wyłączania, dopiero potem weszły telewizory z wciskanymi guzikami, to było coś pamiętam i tych guzików od kanałów było aż... cztery! Co nie zmieniało faktu, że sygnał i tak biegł dalej z dwóch stacji. Ale guziki były i to sprawiało dziecku radość, może i dorosłym też, tego nie wiem, natomiast doskonale pamiętam jak ja bawiłam się tymi guziczkami wciskając jeden po drugim.
Sam mechanizm tej technicznej perełki bardzo mnie pociągał. Nigdy mnie nie brakowało, gdy ktoś starszy coś tam drobnego naprawiał. Z tyłu odkręcało się pokrywę i oczom dziecka ukazywał się techniczny wszechświat: dwie lampy- jedna od głosu, druga od obrazu, mnóstwo jakichś drobnych rzeczy w kształcie walców zwanych opornikami, które były "przyklejone" czymś srebrnym do zielonej płyty. To "srebro" było dla mnie bardzo intrygujące, ponieważ pod wpływem gorąca stawało się płynne, a potem szybko zastygało. Tą tajemniczą substancją była cyna! Może to dziwnie zabrzmi, ale cały ten mechanizm z opornikami na czele, był dla mnie bardzo ważny. Gdy ten starszy telewizor został wymieniony na nowszy model, to ja uwielbiałam w nim grzebać odlutowując i przylutowując oporniki. Ja pamiętam to dobrze, to było moje hobby. Nawet do tej pory mam bliznę po tym, jak kropla niesamowicie gorącej cyny kapnęła mi na palec. Ok, tyle na razie z części technicznej.
"Piątek z Pankracym" (źródło internet)
Przejdę teraz do nadawanych stacji. Z dawnych programów dziecięcych hitem był "Piątek z Pankracym". Piosenkę z tego programu pamiętam do dziś... "Łapy, łapy cztery łapy, a na łapach pies kudłaty itd... i film "Nikogo nie ma w domu". W mojej pamięci utkwiła jeszcze bajka o dzikich gęsiach pt."Cudowna Podróż", była piękna i pouczająca, nadawana była chyba po Tik-Taku, programie dla dzieci, z którego można było nauczyć się przeróżnych piosenek. Przypominam sobie jak moja koleżanka ze szkoły podstawowej Dominika Kurczab, niemal na każdą lekcję muzyki przynosiła słowa nowej piosenki, której uczyliśmy się śpiewać, a ona czerpała je z programów radiowych i telewizyjnych dla dzieci. Wspominam ten okres bardzo miło. Niektóre piosenki znam do dziś. Rano emitowane było Domowe Przedszkole, które oglądałam, gdy byłam chora i nie szłam do szkoły i śpiewałam sobie..."domowe przedszkole wszystkie dzieci kocha i chce by je także kochano je trochę", albo "kolorowe kredki w pudełeczku noszę, kolorowe kredki bardzo lubią mnie..."
A w niedzielę obowiązkowo Teleranek, wieczorem zaś "Pszczółka Maja", "Czarnoksiężnik z krainy Oz", po tej wieczorynce mojego pieska nazwałam Toto. Pamiętam jeszcze jedną cudowną wieczorynkę z 1985 roku pt.: "Dżeki i Nuka" w tamtym okresie chyba połowa psów w całej Polsce nosiła imiona bohaterów, moje psy też je nosiły, a później na antenę weszły "Smerfy". Ach, niezapomnianymi wieczorynkami najpewniej są: "Miś Uszatek", |Bolek i Lolek", czy "Reksio". Piękne bajki, dla dziecka bardzo pouczające i bardzo... krótkie, niestety. Najpiękniejszym momentem były słowa;"Na dobranoc, dobry wieczór, Miś Uszatek wita was...", natomiast słowa: "Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci..." zwiastowały koniec przygód kochanego misia.
Nie sposób pominąć pewnego programu, którego ogromnie nie lubiłam, nawet słuchać. Program był nadawany rano i zwał się Technikum Rolnicze-o świniach, krowach, jakichś superfoskach itp., rzecz jasna oglądali go tylko dorośli, a ja patrzyłam, żeby się to skończyło. Z programów popularnonaukowych pamiętam Sondę i chyba był to jedyny taki program, dla mnie był dosyć ciekawy.
O 19:30 obowiązkowo oglądany był Dziennik Telewizyjny, który mnie akurat w ogóle nie interesował i nie mogłam zrozumieć dlaczego to interesuje dorosłych i myślałam, że gdy ja urosnę, to na pewno nie usiądę przy tym. Jak się potem okazało, myliłam się, ponieważ oglądałam, a na dodatek byłam z siebie dumna, że coś z tego rozumiem już. Gdy podrosłam zaczęłam oglądać na "dwójce" Panoramę, którą wtedy prowadziła Krystyna Czubówna. A po Panoramie niekiedy emitowane były ciekawe filmy i seriale, jak "Crime Story". Bardzo lubiłam piosenkę z tego serialu, która była odtwarzana na początku każdego odcinka i zwała się "Runaway". Potem była ona znana chyba każdemu. Bardzo lubiłam również historyczny serial pt. "Królewskie sny" ze znanym już nieżyjącym aktorem, Gustawem Holoubkiem, który grał rolę króla Władysława Jagiełły. O tym serialu rozmawiałam sobie z koleżanką ze szkoły podstawowej Magdą Madej, która również go oglądała.
"Panorama" z Krystyną Czubówną
W mojej pamięci utkwił również westernowy serial pt.:"Jak zdobywano dziki zachód", wiem że była tam postać Zeb Macahana, że serial był bardzo popularny, ale ja niewiele pamiętam z niego i podobnie rzecz się ma do Szoguna, który skupiał przed telewizorem dosyć sporo widzów. To samo z serialem pt.:"Ptaki ciernistych krzewów", z którym wiąże się pewna anegdota; bardzo podobała mi się aktorka tam grająca, miała ona kręcone włosy z grzywką opadającą na czoło. Pomyślałam więc, że i ja też chcę mieć taką. Zmoczyłam włosy, by się wyprostowały i ostrzygłam je na wysokości brwi, żeby mi tak ładnie loki opadały na czoło. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam, że włosy pokręciły się i podniosły się dosyć wyżej. O jeju, to zupełnie nie był ten efekt, jaki zamierzałam osiągnąć. Jak tu się teraz pokazać z taką grzywką? Wyglądałam w swoich oczach komicznie, ale odpowiednie wnioski wyciągnęłam. Niedziela, jak już wspomniałam z Telerankiem, Koncertem Życzeń i wspaniałymi piosenkami Eleni, Zdzisławy Sośnickiej, Ireny Santor, Zbigniewa Wodeckiego i wieloma innymi polskimi artystami, ale też zagranicznymi jak Mirelle Mathieu. Pamiętam, że chciałam mieć taką fryzurę jak ona.
No i oczywiście nie może zabraknąć Starego Kina ze wspaniałą czołówką i wydobywającą się z głośników melodią fortepianową, która była i jest fragmentem piosenki Mieczysława Fogga pt.:"W małym kinie". Autora zapewne widzowie tamtego okresu doskonale kojarzą, był nim Stanisław Janicki. Wieczorem zaś kolejna już wymieniona przeze mnie wieczorynka "Pszczółka Maja"-bajka która nakłaniała do myślenia, żadne dziecko nie siedziało bezmyślnie zahipnotyzowane oglądając ją, ona przedstawiała bogaty świat przyrody, pokazywała jak może wyglądać życie owadów i innych małych zwierzątek, w sposób zrozumiały dla dziecka. Przepiękna bajka. Czy mówi Wam coś imię i nazwisko Wiktor Zin? Autor programu pt.:"Piórkiem i węglem"? Och, jak bardzo lubiłam ten program, lubiłam patrzeć jak pan Wiktor tak szybko i zgrabnie rysuje węglem różne architektoniczne obiekty czy pejzaże. Wystarczyło kilka ruchów węglem i nałożenie białej kredy jako światła i wyłaniał się piękny obraz. Zachwycające było to, że ten obraz powstawał tak szybko, a przy tym autor tak ciekawie opowiadał o tym, co rysuje.
"Wielka gra"... któż tego nie pamięta? Na pewno większość ludzi śledziła rywalizację na początku dwóch zawodników, a potem trzymała kciuki najczęściej za jednego gracza i jego prawidłowe odpowiedzi na pytania zadawane przez panią prowadzącą. Gdy były wątpliwości, bo czasem odpowiedź była niejasna, to głos oddawany był panu, który często dyskwalifikował zawodnika. Poziom trudności był duży, gracze musieli mieć specjalistyczną wiedzę z danej dziedziny, a byli to hobbyści. Gra była bardzo emocjonująca zarówno dla uczestników jak i dla widzów telewizyjnych i oczywiście zawsze można było przy okazji czegoś się nauczyć. Lubiłam też program prowadzony przez państwa Gucwińskich, którzy w bardzo ciekawy sposób opowiadali o życiu, o zachowaniach egzotycznych i dzikich zwierząt w ogrodzie zoologicznym we Wrocławiu. Nawet byłam tam będąc dzieckiem. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa, że telewizor największą liczbę widzów skupiał, gdy odbywały np. Igrzyska Olimpijskie, Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Ach, pamiętam to nasze kibicowanie parom jeżdżącym na lodzie, skoczkom narciarskim, czy drużynom piłkarskim i innym uczestnikom wielu dyscyplin sportowych. Było to bardzo emocjonujące, czasem byliśmy zaskoczeni, czy zawiedzeni, a czasem wydawaliśmy z siebie okrzyki radości.
Nie pominę też bardzo ciekawych polskich seriali np. "Dom", "Noce i Dnie", "Trędowata", "Krzyżacy" i inne. Potem zaczęły pojawiać się w TV telenowele i tak pierwszą z nich była telenowela brazylijska pt.:"Niewolnica Isaura", która zrobiła furorę w całej Polsce, w Chrobrzu oczywiście też zrobiła. Przypominam sobie, że gdy nadchodziły święta Bożego Narodzenia lub dzień przed Nowym Rokiem to w telewizji emitowane były zwykle westerny. Zawsze je oglądałam, program ciągnął się w tych dniach do późna w nocy i zawsze chciałam obejrzeć sobie western, zawsze mówiłam sobie, że muszę dotrzymać do północy, by usłyszeć jak zwierzęta mówią ludzkim głosem lub przywitać Nowy Rok albo oglądać filmy, by nie zasnąć i pójść na Pasterkę, ale niestety zawsze zasypiałam. Dziś jest zupełnie odwrotnie, dziś dzieci trzeba upominać, by szły już spać, bo jest późno.
Wymieniłam kilka takich najważniejszych programów dla dzieci, dorosłych, kilka filmów i seriali. Najlepsze w tym wszystkim było to: "leci" film, oglądamy wpatrzeni w ekran, a tu nagle obraz się zwęża... Aha! Lampa "poszła"! W końcu nic nie było widać i trzeba było wezwać chroberskiego "telewizorka", czyli pana Kardasińskiego, albo telewizor zawieźć na wózku do "telewizyjnej przychodni", która mieściła się na górze takiego sporego domu z czerwonej cegły na przeciwko szkoły podstawowej, choć nie wiem czy dokładnie na przeciwko. Wiem natomiast, że na dole tego domu był swego czasu sklep spożywczy z drzwiami wejściowymi od ulicy, a z tyłu tego domu było wejście do punktu naprawy niedomagających telewizorów, a na podwórku zaś, były czasem szkła z ekranów i my dziewczyny biegałyśmy na przerwie po te wyjątkowe szkiełka, by grać nimi w klasy przed szkołą. Pamiętam do dziś, jakie one robiły na nas wrażenie, nie było to zwykłe szkło. Gdy się już zawiozło ten telewizor, to zostawał on tam na kilka dni, a w domu było tak pusto bez niego. Po kilku jednak dniach wracał on na swoje miejsce i znów można było oglądać dobranocki. I tak to trwało przez dłuższy czas.
Szok techniczny przeżyłam może w wieku ok 10-12 lat, kiedy to pojechałam do mojej cioci do Wrocławia. W pokoju na szafce stało równie spore pudło, z tą różnicą iż emitowany obraz był kolorowy! Samo to już wprawiało w osłupienie, ale to nie wszystko, ponieważ było więcej programów! A na dodatek.... Uwaga!... Programy można było zmieniać nie ruszając się z fotela, trzymając małe pudełeczko w kształcie wydłużonego prostopadłościanu z przeróżnymi guziczkami! No nie... to wykraczało poza ludzkie rozumowanie, czyli moje... kilkunastoletniego dziecka. Nie mogłam za nic w świecie tego ogarnąć. Jak to, prostokącik nie połączony żadnym kablem z telewizorem sterował programami?! Robiłam różne sztuczki... wychodziłam do przedpokoju, stawałam nawet tyłem do pudła, trzymając w ręku to coś i przyciskając guziki i to... dzia-ła-ło! Normalnie magia.
Przyjechałam na wieś, pamiętam, że opowiadam o tym, a tu.... nikt mi nie wierzy! I co? Jak mam udowodnić, że takie coś istnieje? Z pomocą przyszedł CZAS. On to rozwiązał "zagadkę wszech czasów". Po upływie paru lat, kolorowe telewizory zaczęły się pojawiać w Chrobrzu. Pamiętam jak mój wujek Andrzej Dziura, Adriana i Daniela tata, kupił kolorowy telewizor firmy Sony i video... no po prostu czad! Niektórzy przychodzili do nas pamiętam, oglądać to cacko. Potem jakoś młody pies wpadł do pokoju i wywlókł pilota na trawę i pogryzł go. Na szczęście działał.
Nastała moda na kolorowe telewizory, odtwarzacze video i kasety VHS. Można było oglądać zagraniczne filmy, nadrobić te "straty", bo przecież wtedy, gdy my robiliśmy szałasy w parku i walczyliśmy ze sobą kijami, jako mieczami, to w tym samym momencie świat zachodni bawił się przy dużym ekranie. Czasem takie sesje filmowe mieliśmy u Eli Fortuny, a czasem pamiętam, że chodziliśmy do Tomka Kaszy.
W telewizorze zaczęło pojawiać się coraz więcej filmów i seriali zagranicznych, różnej maści teleturnieje i quizy. Zniknęła z anteny przerwa popołudniowa, z charakterystycznym obrazem kontrolnym i niezapomnianym piskiem. Teraz cały dzień można było coś oglądać. Na szczęście myśmy mieli okres wczesnego dzieciństwa za sobą, a co najważniejsze nie byliśmy jeszcze przesiąknięci przesiadywaniem przed telewizorem. Owszem, oglądaliśmy filmy, ale to było w granicach rozsądku.
Jak już wspomniałam pojawiły się kasety VHS, w Chrobrzu nawet była wypożyczalnia takich kaset (u Państwa Okopieniów na Glinikach). Obejrzeliśmy chyba wszystkie filmy z Bucem Lee, Arnoldem Schwartzenegerem- wszystkie części "Terminatora", "Predatora", "RoboCop" z 1987 roku, "Rambo" z Sylwestrem Stalone, a jakie wrażenie zrobił na nas film z 1989 roku pt.:"Kickbokser" z Jean Claude Van Dammem i pamiętam, że potem długo powtarzaliśmy zasłyszane słowa dopingu z tego filmu, a brzmiały one "no cju kao", oczywiście to fonetyczna wersja, która znaczyła tyle co "biały wojownik" i następny film z tym samym aktorem pt.:"Lwie serce", zbierały nam się łzy w oczach przy wzruszających momentach. Obejrzeliśmy mnóstwo filmów karate, a potem ćwiczyliśmy na sobie wygłupiając się i oczywiście horrory, po których baliśmy się i straszyliśmy siebie nawzajem. Gdy teraz sobie o tym myślę, to było to takie wielkie BUM! Druga połowa lat 80-tych, koniec kolejnego dziesięciolecia. Niemniej jednak wychowani na łonie natury nie straciliśmy z nią kontaktu, nadal bawiliśmy się świetnie na dworze mając ze sobą dobre relacje.
Kaseta VHS (źródło internet)
Gdy byłam w wieku 19 lat, na dłuższy czas porzuciłam oglądanie wszelkich programów telewizyjnych. Może za dużo było tego wszystkiego naraz dla mnie. Bardziej ciągnęło mnie w kierunku natury. Potem jednak wróciłam do TV i myślę, że jak w większości domów telewizor znalazł u mnie ważne miejsce. Wszelkie filmy, seriale, wiadomości koniecznie musiały być obejrzane. Jej, jaka to była strata czasu. Obecnie od ponad 5 lat nie oglądam TV, owszem stoi płaski już telewizor w pokoju na podłodze, ale jest on "odkablowany" inaczej nieczynny i jestem z tego powodu szczęśliwa. Zdecydowanie wolę poczytać sobie książkę, spędzić wolny czas na świeżym powietrzu, mając umysł wolny od wszelkiego natłoku przeróżnych informacji tak często sprzecznych ze sobą.
Teraz, gdy to piszę zamiast czyichś słów płynących z głośników telewizora, czy radia słyszę szum drzew za oknem, w oddali głosy dzieci i śpiew ptaków, skrzeczenie srok i do tego kawki się wtrącają, pewnie mają jakiś zatarg ze sobą. Szum drzew już jest inny niż latem, już czuć zbliżającą się jesień, potrafię to odróżnić Emotikon smile i myślę sobie, jacy to ludzie musieli być dawniej szczęśliwi mając kontakt tak bliski z naturą, nic ich nie odgradzało, żaden telewizor, komputer, czy telefon. Całkowicie scaleni z przyrodą. Owszem, powie ktoś, że teraz jest łatwiej, że więcej informacji napływa do człowieka, że człowiek ma okazję dowiedzieć się czegoś ciekawego, a ja na to, że NIE. Nie jest ani łatwiej, ani lepiej niż dawniej. Lżej? Możliwe... człowiek nie musi się ruszać zbytnio, nie musi iść w pole pracować ciężko, nie musi pokonywać dziesiątek kilometrów dziennie pieszo, ale czy tak naprawdę człowiek z tego powodu jest szczęśliwy? Czy człowiek z tego powodu jest radosny i uśmiechnięty? Każdy sam musi sobie odpowiedzieć na to pytanie, zastanowiwszy się uprzednio, będąc ze sobą absolutnie szczerym.
Czy wiemy więcej? Czy te informacje napływające do nas są absolutną prawdą i są dla nas, dla naszego życia tak istotne, by zawracać sobie nimi głowę? Z moich obserwacji wynika, że nie. Jedni mówią to, drudzy zupełnie coś innego na ten sam temat. Czyja jest prawda? Do kogo ona należy? Ponadto zaczęłam dostrzegać jak te wszelakie informacje mają wpływ na samopoczucie innych, a najważniejsze moje. Zaczęłam sobie uświadamiać jakie słowa docierają do mnie ze świata zewnętrznego, o czym ludzie rozmawiają, czym ludzie żyją. 95% dyskusji, to dyskusje o niczym, to po prostu śmieci, które przyczyniają się do zatruwania atmosfery w domach i związkach międzyludzkich. Być może nigdy bym tego nie odczuła, gdybym nie znała innego świata-świata natury, ciszy i spokoju. Och, gdyby ten czas poświęcić na poznanie siebie... Znamy ludzi dookoła, wiemy kim są, czym się zajmują, wiele byśmy mogli powiedzieć o niektórych z nich, a czy znamy siebie? Czy ja znam siebie? Czy ty znasz siebie? To jest bardzo ważne wiedzieć kim się jest naprawdę, bo gdy wiesz kim jesteś, to nikt inny nie będzie mógł ci narzucać swojej wizji o tobie, która niekoniecznie musi być prawdą, ale to już inny wątek. Gdyby ten czas poświęcić na rozmowę ze swoim współmałżonkiem, ze swoimi dziećmi, tym bardziej teraz, gdy najczęściej oboje rodzice pracują. Tak naprawdę to, po co nam wiedzieć co się dzieje w jakimś serialu? Czy nie lepiej poznawać własną rodzinę? Mówisz, że już znasz? Nie, poznawanie to proces, który trwa cały czas, więc chyba lepiej "zanurzyć" się w to, co tworzymy czyli różne relacje, związki, niż w to, co jest fikcją.
Tak więc ja odcięłam się od wszelkich seriali, informacji, które w zasadzie nie są informacjami a dezinformacjami, które niosą zamęt i niepokój, a skierowałam swój umysł na to, co niesie radość i pokój w sercu, a w zasadzie to cały czas się tego uczę, bo jest to proces i cały czas do człowieka docierają bodźce ze świata zewnętrznego, dlatego uczę się świadomie wybierać te, które dają pokój w sercu.
Chroberz - "Niwki" (fot. Rafał Bochniak)
Na zakończenie, jeśli miałabym porównać telewizję wczoraj i dziś, to powiem, że dawniej niemal wszystkie nadawane programy miały charakter dydaktyczny, niosły ze sobą przesłanie. Dziś natomiast telewizja to wór śmieci, wór pełen agresji, przemocy, sporów, wyuzdanego seksu, baśni, iluzji, dezinformacji i hałasu, w którym może coś tam się znalazło ciekawego, ale w gąszczu tych bezwartościowych tworów goniących za komercją, trudno przeciętnemu widzowi wychwycić jakieś wartościowe rzeczy. Nie chcę zakończyć tego opowiadania pesymistycznie, daleka jestem od tego. Napiszę, że mimo tego całego hałasu medialnego, to MY, ja i Ty mamy wpływ na to, co wybieramy. Jak już chcemy coś obejrzeć, to niechaj to będzie coś, co przyczyni się do naszego rozwoju w sensie pozytywnym, coś co jest dla naszego dobra i dobra naszej rodziny, a przede wszystkim naszych dzieci, bo one są naszą przyszłością. Bądźmy wyczuleni na to, czego słuchamy i co oglądamy my dorośli, ale przede wszystkim nasze dzieci. Gro rodziców zupełnie nie jest świadoma tego, co ich pociechy oglądają, czego słuchają, a naprawdę bardzo rzadko w TV można znaleźć coś wartościowego. Dawniej było bardzo mało programów, a przy tym niemal wszystkie czegoś uczyły. Dziś mamy całodobową telewizję z dziesiątkami kanałów, do tego dochodzi komputer. Teraz my sami musimy wybrać sobie to, co służy naszemu dobru, a informacje wybierajmy te cenne, które mają charakter dydaktyczny, jeśli już chcemy korzystać z telewizji czy Internetu.
Życzę wszystkim czytelnikom jak również sobie, samych dobrych wyborów, byśmy w sposób świadomy i mądry korzystali ze środków masowego przekazu.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie,
Edyta Wysocka z domu Maj
Od Redakcji: Zachęcam do przesyłania swoich opowiadań, wspomnień lub sugestii dotyczących kolejnych tematów, które powinny być poruszane z cyklu "Ludzie". Zachęcam również do zapoznania się z pozostałymi artykułami z tego cyklu.
Zwracam się z prośbą do naszych Czytelników o pomoc w poszukiwaniu zdjęć z "Klubu" u Pani Leżuchowej, gdzie mieściła się m.in. sala telewizyjna. Jeśli ktoś posiada takie zdjęcia lub zna osoby które mogłaby je mieć prośba o kontakt e mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. lub telefoniczny 692 427 281.
Add a commentLudzie: Tragiczne wydarzenia w Woli Chroberskiej (8)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Ludzie
Był letni dzień. Miałem wtedy może czternaście lat. Wracaliśmy z ojcem pieszo z Kostrzeszyńskiego Pola. W Korcach dogoniła nas furmanka. Ojciec znał się z woźnicą. Po wymianie uprzejmości woźnica zaprosił nas na wóz. Droga była rozmiękła i błotnista, bo poprzedniego dnia padał deszcz, co oczywiście nie sprzyjało szybkiej jeździe, ale za to sprzyjało rozmowie. Ojciec z woźnicą rozmawiali o wszystkim: o pogodzie, przyrodzie, urodzaju..., a ponieważ wypadała rocznica istnienia II Republiki Pińczowskiej zaczęli rozmawiać o tamtych zdarzeniach i akcjach. W pewnym momencie ojciec powiedział:
- No i ta akcja, kiedy to od nas zabrali tamtych Niemców.
- Wiecie, to ja do nich strzelałem - powiedział woźnica.
- Jak to się stało, że ten jeden postrzelony i przebity bagnetem przeżył? – zapytał ojciec.
-To właśnie tak miało być – odpowiedział woźnica.
Panorama na Wolę Chroberską spod "Wielkiej Góry" (fot. Paweł B.)
Dojechaliśmy do drogi, gdzie pasowało nam wysiąść. Woźnica zatrzymał się, a my wysiedliśmy. Po chwili woźnica pożegnał się i pojechał Gościńcem dalej w kierunku Zawarży.
Kto to jest? - zapytałem ojca.
Edek L. z Zagorzyc – odparł ojciec .
O tym wydarzeniu słyszałem od mego ojca zarówno wcześniej jak i później. Tata miał „obsesję” wojny. Ciągle wracał do wojennych spraw. Miał doskonałą, wręcz niespotykaną pamięć. Pamiętał ze szczegółami wydarzenia, daty, liczby i nazwiska. Lubił wspominać. Tamto zdarzenie tak relacjonował:
Była późna jesień 1944 roku. Republika Pińczowska pod presją niemieckich sił zakończyła swoje istnienie. W połowie sierpnia partyzantka z AK przeszła do podziemia, partyzantka lewicowa poszła za front. Wieczorami widać było od strony Stopnicy łuny i błyski rozrywających się pocisków przeciwlotniczych. Niemcy, przy pomocy miejscowej ludności zmuszonej do pracy, wybudowali już na Nidzie linię obronną A1. W Woli Chroberskiej stacjonował pododdział żołnierzy niemieckich. Nadzorowali wyrąb i transport drewna niezbędnego do rozbudowy umocnień obronnych w Chrobrzu i jego okolicach. W szeregach oddziału byli także tak zwani „Ruscy”. Kim byli „Ruscy”, trudno powiedzieć. Niektórzy z nich mieli broń, a inni nie. Ci, którzy nie mieli broni, mieli konie, a nawet wozy. Robili za woźniców. Prawdopodobnie byli to jeńcy radzieccy, którzy czy to dobrowolnie, czy to pod przymusem, zostali wcieleni do pododdziałów Wermachtu. Wszyscy oni byli zakwaterowani w miejscowych domach. Każdego wieczoru wystawiali warty.
Widok na "Wielką Górę" w Woli Chroberskiej (autor foto. w kuszak, panoramio.com)
Pewnego, chyba już grudniowego dnia, do jednej „wolskiej panny” Marysi przyszła z Aleksandrowa koleżanka. Mówiła, że zostanie na noc. Młodzi niemieccy żołnierze czuli się w wiosce dość bezpiecznie i swobodnie, oraz jak to zwykle bywa flirtowali z miejscowymi dziewczętami. Nagle z nad Wielkiej Góry wyleciały dwa radzieckie samoloty. Jeden z nich oddał salwę z karabinu maszynowego pociskami zapalającymi. Zapaliła się Szostakowa stodoła. Niemcy kierowali akcją gaśniczą, a także brali w niej czynny udział. W tym czasie koleżanka Marysi „ulotniła się”. Prawie nikt tego nie zauważył. Po ugaszonym pożarze żołnierze niemieccy , w tym także tzw. „Ruscy”, w chałupie u Franciszka Grzywny zrobili sobie małą libację. Karabiny postawili w kącie, a sami siedzieli i biesiadowali przy stole. Nagle nieoczekiwanie wpadł do mieszkania Sasza z PEPESZEM w ręku i krzyknął z całych sił - Hände hoch! Wszyscy posłusznie wstali i podnieśli ręce.
Sasza był radzieckim jeńcem, który uciekł z niemieckiej niewoli i przystał do polskich partyzantów. Był dobrym druhem Romana Kałuży z Zagaja Stradowskiego. Przeżył wojnę, wrócił do ZSRR i prawdopodobnie jak każdy, kto się poddał do niewoli w nagrodę rąbał choinki na Syberii. Po wojnie kilkakrotnie odwiedzał Polskę i Zagaje Stradowskie. W 1979 roku widziałem go i słyszałem jak przemawiał podczas odznaczania Zagaja Stradowskiego Krzyżem Grunwaldu II klasy.
Wracając jednak do tamtej nocy: Niemców, którzy nie mieli broni zwolniono. Pozostałych prowadzono przez pola, aż do lasu, potem przez Mały Dołek i Dulnice. Za leśniczówką kilkaset metrów od miejsca, gdzie trzydzieści parę lat później dumnie przemawiał Sasza, żołnierzy niemieckich rozebrano do naga, rozstrzelano, a następnie każdego dźgnięto bagnetem. Później wrzucono ich do ziemianki i przykryto gałęziami.
Na prawo "Mały Dołek" w Woli Chroberskiej (autor foto w kuszak, panoramio.com)
Jeden z Niemców odzyskał przytomność. Wyszedł spod gałęzi ranny, nagi i bosy. Nasłuchując szczekania psów doszedł do Zagaja Stradowskiego i poprosił miejscowych Polaków, by zawieziono go do Chrobrza, byleby tylko nie przez Wolę Chroberską. Niemca umyto, opatrzono mu rany, ubrano, a później przez Zawarżę zawieziono do Chrobrza, gdzie stacjonowało jego dowództwo. W drodze do Chrobrza opowiadał, że ci, którzy jego oddział zatrzymali i rozstrzelali mówili po rosyjsku i niemiecku.
Niemckie dowództwo zarządziło natychmiastowe poszukiwania zwłok swoich zabitych żołnierzy, ale miejscowi tak prowadzili poszukiwania, aby nic nie znaleźć. W Woli Chroberskiej zapanował strach. Obawiano się, że Niemcy spacyfikują wieś. Mieszkańców wymordują, a zabudowania spalą. Niektórzy młodzi udawali się w pośpiechu do rodzin w okolicznych wsiach, aby uniknąć najgorszego. Najpewniej jedynie bliskość frontu i zimowa ofensywa Armii Czerwonej z 12 stycznia 1945 roku przyczyniła się do tego, że Niemcy nie zdążyli przeprowadzić akcji odwetowej.
Będąc małym chłopcem przysłuchiwałem się rozmowom starszych, wśród których pamięć o tamtych dniach wciąż była żywa. Nie raz słyszałem stawiane pytania, na ile śmierć kilkunastu żołnierzy wroga przyczyniła się do szybszego zakończenia wojny? Czy w tamtych okolicznościach warto było narażać życie mieszkańców wioski?
Autor: Aleksy Kumor, Zdjęcia: jak w podpisach.
Od Redakcji: Zachęcamy do przesyłania swoich opowiadań, wspomnień lub sugestii dotyczących kolejnych tematów, które powinny być poruszane z cyklu "Ludzie". Zachęcam również do zapoznania się z pozostałymi artykułami z tego cyklu.
Add a commentLudzie: Cudowne lata (7)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Ludzie
Moi Kochani Chrobrzanie i inni, którzy będziecie to czytać. Przedstawiam opowiadanie, które jest dość długie, ale założę się, że gdybyście Wy opisali swoje przygody, to byłoby to równie długie, a może i dłuższe:) Opisuję tę część Chrobrza, w której mieszkałam ja, moje koleżanki i koledzy. Chroberz w porównaniu z innymi wsiami jest dużą wsią. Nie jest to jedna ulica, wzdłuż której po jednej i drugiej stronie stoją domy i wszystkie dzieci z całej wsi bawią się ze sobą. Jest tam sporo ulic, uliczek, ścieżek, są dzielnice Chrobrza i jestem PRZEKONANA, że w innych częściach wsi, dzieci i młodzież tamtego okresu, spędziła równie cudowny i interesujący czas.
Chroberz - północna część miejscowości. Zdjęcie wykonane z "drona" przez twórców serwisu swietokrzyskie24.com.pl
Co robiliśmy, w co bawiliśmy się, będąc dziećmi w latach osiemdziesiątych i w początkach lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku we wsi Chroberz? Postanowiłam o tym napisać, ponieważ już tyle razy opowiadałam moim córkom Adzie i Urszuli o moim dzieciństwie i przygodach w Chrobrzu, że sama stwierdziłam, iż jest to ciekawe i warte, by o tym wspomnieć, tym bardziej, że to odeszło i jest tylko w naszej pamięci, w naszym sercu. A naprawdę jest o czym opowiadać.
Na początku pragnę napisać kilka zdarzeń z mojego wczesnego dzieciństwa, ot, taki krótki wstęp, a w dalszej części opiszę co robiliśmy my, dzieci.
Wychowałam się w Chrobrzu. Całe moje dzieciństwo spędziłam w tej uroczej, interesującej oraz intrygującej wsi, która ma bardzo bogatą historię. Zachęcam wszystkich do jej poznania. Piękna wieś Chroberz, położona nad piękną rzeką Nidą. Mieszkałam niedaleko rzeki, dziś jest to ulica ogrodowa. Gdy wspominam tamten czas, to cała ulica tętniła życiem. Niemal w każdym domu były dzieci, nawet kilkoro. Na tą ulicę przychodziły też dzieci z pobliskich ulic i wszyscy razem bawiliśmy się. Dom, w którym ja mieszkałam stał naprzeciwko budynku, gdzie niegdyś była siedziba gminy. Wychowywała mnie moja kochana Babcia i Dziadek, którym jestem za to bardzo wdzięczna oraz wujek Mietek i ciocie-Zosia i Marysia. Wspominam sobie moje wczesne dzieciństwo i uśmiecham się radośnie. Moja babcia kupiła mi czerwone wrotki, jeździłam na nich po domu, od krzesła do stołu i do kołyski, która wędrowała od domu do domu. Wiele małych dzieci w tej kołysce wyhuśtało się, zanim nauczyły się chodzić. Miałam może wtedy cztery lata. Potem dostałam łyżwy saneczkowe, a następnie dostałam na urodziny przepiękne, bielusieńkie łyżwy figurówki. Zimą, gdy Nida wylewała na łąki i zamarzała, babcia chodziła ze mną, bym ja mogła nauczyć się jeździć. Odgarniała śnieg drapachą i stała patrząc na mnie i podziwiając. Mogłabym na tym lodzie spędzić cały dzień, ale moja babcia marzła, nie miała też tyle czasu, by tam ze mną być, więc gdy chciała już pójść do domu, napotykała na opór z mojej strony i zwykle szłam z tego lodu z wielkim płaczem… ach, te dzieci… dziś sama wiem, co to znaczy.
Rzeka Nida w Chrobrzu zimą (fot. Paweł B.)
Przyglądam się dzisiejszym dzieciom i młodzieży i mimo tego, iż widzę, że się bawią ze sobą i jedni i drudzy, to i tak dostrzegam w nich takie zagubienie. Nie mają ze sobą takiego kontaktu, jak dzieci dawniejszych czasów. Nieraz słyszę, jak mówią, że się nudzą, że nie ma co robić i chodzą tak sobie bez celu, z telefonami w ręku. Tak, ten widok staje się coraz bardziej popularny, przynajmniej w mieście. Sama nie wiem z czego to wynika, bo przecież gdziekolwiek jesteśmy, teren niewiele się zmienił, zawsze jest gdzie się bawić, biegać. To umysły dzieci i młodzieży są zmienione, a z pewnością wpływ na to miały telewizja, internet, bajki, filmy itp.
Chroberz zimą (fot. Paweł B.)
Wracając do zamarzniętej wylanej rzeki Nidy… oczywiście nie byłam jedyną osobą, która z niej korzystała. Tamto miejsce pod Olszykiem zimą tętniło życiem. Mnóstwo dzieci przychodziło pojeździć na łyżwach, poślizgać się na butach, a chłopcy grali w hokeja. Było słychać dziecięce piski, krzyk, śmiech. Dobrze też pamiętam o innym miejscu, które zimą zamieniało się w rewię na lodzie. Był to niezapomniany staw w parku. Pamiętam, że przychodziło tam mnóstwo dzieci, młodzieży i starszych. Jestem przekonana, że wszyscy świetnie się bawili. Jazda na łyżwach po zamarzniętej wylanej rzece i stawie, nie były jedynymi zimowymi sportami, którymi się zajmowaliśmy. Kolejnym niesamowitym zimowym szaleństwem było zjeżdżanie z oblodzonej górki od miejsca, które zaczynało się na wysokości byłego baru MAX w kierunku mostu. Jakaż ta ulica była zimą wyślizgana! Ona była jak lustro. Dawniej bardzo rzadko jeździły tamtędy samochody, toteż spokojnie można było tam zjeżdżać. Było tak ślisko, że starsi ludzie mieli trudność, by wyjść do góry tą ulicą. Z tego powodu mieszkańcy pobliskich domów wysypywali popiół na pobocze, a myśmy się bali, żeby tylko nie na środek ulicy, a gdy już się tam znalazł, byliśmy mocno zawiedzeni. Zjeżdżaliśmy z tej góry, jak szaleńcy na sankach, na łyżwach, a nawet na takich krótkich nartach. Gdy to czytasz, a przeżyłeś to, to z pewnością wiesz, jaka to była super zabawa. Kolejnym miejscem, gdzie dzieci mogły się zimą wyżyć, była górka pod byłą gorzelnią, a w zasadzie były tam dwie górki, ale ta jedna była bardzo emocjonująca. Była ona stroma i miała takiego powiedzmy garba. Ten garb wyrzucał nas w powietrze, a potem lądowaliśmy na dole. Trzeba było nie lada odwagi, by zjechać stamtąd na sankach. Gdy już zabieraliśmy się do tego, to zamykaliśmy oczy. Rzadko udawało nam się wylądować na sankach, zwykle lądowaliśmy obok, na śniegu. Z tej górki zjeżdżało się zwykle na workach po nawozach, które były wypchane sianem. Tyłki nas bolały, oj bolały. Wspomnę jeszcze o górce pod kościołem, zjeżdżaliśmy też z górki na ulicy Ogrodowej. Miejsc do zabaw było mnóstwo, wszystkie dzieci wspólnie się bawiły. Nie pamiętam kłótni, za to śmiech i piski. Do domu wracałam spocona, mokra, z rumianymi policzkami i zdrowo zmęczona. Wybawieniem był spokojny regenerujący sen, by na drugi dzień przeżywać to samo.
Chroberski park zimą (fot. Paweł B.)
Wspominana w opowiadaniu górka na wysokości dawnego baru "MAX"na ulicy Chrobrego z której zimą dzieci zjeżdżały na sankach (fot. Paweł B.)
Nadchodziło przedwiośnie, topniał lód, było mokro i mnóstwo błota. Czy siedzieliśmy z tego powodu w domu? Nic podobnego! Łąki to był nasz główny cel. Tam, od państwa Żuchowskich, nie jestem teraz w stanie dokładnie tego umiejscowić, może ciut dalej, ciągnął się taki pas krzaków w kierunku rzeki, a wzdłuż tych krzaków przebiegał rów. Dla mnie jako dziecka, był dosyć głęboki i szeroki. Gdy robiło się cieplej i lód w tym rowie topniał, tworzyły się kry, a my, koleżanki, które głowy miały pełne pomysłów, wymyśliłyśmy ściganie się po tych krach… kto pierwszy po drugiej stronie rowu! Super, nie ma co, przednia zabawa. Weszłam na jedną krę, potem na drugą i wylądowałam w lodowatej wodzie na plecach. Żal było opuścić ten "plac zabaw", ale trzeba było pójść do domu się przebrać. W tych krzakach, wiosną robiliśmy sobie też ognisko i piekliśmy sobie w nim ziemniaki. Gdy już najedliśmy, a były przepyszne, to rzucaliśmy się nimi. Super zabawą było huśtanie się na huśtawce przy stawie państwa Żuchowskich. Ta huśtawka nie była taka sobie zwyczajna. Była zawieszona na długich sznurach, zawiązanych na drzewie tuż koło stawu, a gdy huśtaliśmy się, to znajdowaliśmy się nad tym stawem. Pamiętam, że dla mnie to było bardzo emocjonujące przeżycie. Bałam się jak nie wiem co, ale może ze dwa razy spróbowałam tego.
Wjazd do Chrobrza od strony Gacek - sierpień 2014 (fot. Teresa Spychała)
Na dworze robiło się coraz cieplej, było już w miarę sucho, łąki się zieleniły, drzewa porastały liśćmi. Było tak pięknie. Do nas na podwórko przylatywały jaskółki i tak radośnie się witały z nami, poprawiały sobie gniazdo, które od wielu lat miały w oborze, by potem móc złożyć jaja i na koniec wychować swoje pisklęta. Coś pięknego, a koty tylko patrzyły, by upolować jakąś. A my, dzieci, gdy ledwo zrobiło się ciepło, pościągaliśmy kurtki, kozaki i nałożyliśmy tenisówki, czy trampki. Oj, co za ulga, od razu było lżej, lepiej. Zimowe sporty zamieniliśmy na wiosenne. Pierwsze co, to było skakanie w gumę. Kto miał, to przynosił jakieś kawałki gum, wiązaliśmy je i zaczynała się zabawa. Zastanawiałam się czy wspomnieć o pewnej koleżance z ulicy i w końcu doszłam do wniosku, że muszę o niej napisać, ponieważ była ona najlepszym skoczkiem, nie miała sobie równej, jak ona miała skoczyć, to już wiadomo wszystkim było, że skoczy, a mówię o Kseni Studniarz. Oczywiście najlepiej w gumę skakało się na boso. To co, że od ziemi jeszcze ciągnęło zimno i miałyśmy wilgotne skarpetki, liczyło się tylko to, żeby skoczyć jak najlepiej. Graliśmy też w kabel, skakaliśmy na skakance. Graliśmy w piłkę. Z piłką wiąże się mnóstwo zabaw. Bardzo lubiłam grę w zbijanego. Następna zabawa, to gra w klasy, tzw. „chłopa”, „raz dwa trzy, baba jaga na oczy patrzy", w kapsle, albo rysowanie na ziemi koła, które dzieliło się na cztery części. Każda część była państwem danej osoby i zabierało się po kawałku te państwa. W tej grze trochę obrażaliśmy się jedno na drugie, ale na krótko. Ja bardzo dobrze wspominam zabawę, w której uczestniczyło sporo dzieci...."gąski, gąski do domu". O ile dobrze pamiętam, to nauczyła nas tego pani Tulej wraz ze swoimi córkami. I często bawiliśmy się w tę zabawę na ulicy, albo na placu pod remizą strażacką. Była to bardzo emocjonująca zabawa, w końcu trzeba było uciekać przed wilkiem, wcale nie dziwi fakt, żeśmy tam piszczeli i krzyczeli… śmiech też był. Jedna z najlepszych zabaw to strzałki, czyli podchody. Oj, to też lubiłam bardzo, choć zdarzały się oszustwa, np. szukamy drużyny, a drużyna już dawno w domu. W tej zabawie brało udział sporo dzieci. Przychodzili koledzy z domów pobliskich ulic. Spora część Chrobrza była wtedy nasza, zaczynając od naszych ulic przez cały park, okolice zamczyska itd. Zabawa była przednia. W to akurat zwykle bawiliśmy się we wakacje.
Rzeka Nida (fot. Teresa Spychała)
Nadchodziły coraz bardziej ciepłe dni… koniec maja i gorący czerwiec. Rzeka Nida znów nas zapraszała do siebie. Pewnie też była zadowolona, jak my wszyscy. Co odważniejsi, głównie chłopcy, kąpali się w niej jeszcze przed Sobótkami. My, dziewczyny, czekałyśmy do 24 czerwca, by móc zanurzyć się w chłodnej wodzie w upalne dni. W końcu nadchodziły upragnione wakacje! Ale ja nie pamiętam bym wylegiwała się w łóżku do 10 czy 12 godziny. To nawet nie było możliwe, myślę sobie, że nawet bym nie chciała. Zwyczajnie szkoda czasu. Siódma godzina pobudka! Nie, nie, nikt mnie nie budził, sama wstawałam.
Dawny sklep GS w Chrobrzu przy ul. Chrobrego (fot. Paweł B.)
Gdy byłam młodsza i jeszcze nie chodziłam w pole, to chodziłam za to do sklepu. To nie było takie pójście i przyjście za chwilę, to było czekanie przez kilka godzin na… chleb, albo na cukier, który przywożony był z Kazimierzy. Najczęściej jednak był to chleb, jeden bochenek żytniego, który nie wyzwalał tyle emocji, co bochenek chleba pszennego i chleb pszenny, ale o tym za chwilę. Sklep był tam, gdzie obecnie jest sklep państwa Kaszy. Schodziło się mnóstwo ludzi, którzy zajmowali sobie kolejkę i wychodzili przed sklep. My jako dzieci, zwykle byliśmy na początku kolejki. Czekanie na ten chleb wcale nie było nudne. Ludzie ze sobą rozmawiali, a my np. znajdowaliśmy sobie zajęcie zgadując, gdzie coś jest napisane na półkach sklepowych. Potem i tak wychodziliśmy na dwór. Nagle, po kilkugodzinnym czekaniu padało hasło;"Jedzie Robur!". I wszyscy jak na komendę rzucali się do sklepu, a ten, który wydawał mi się duży, przestronny i pusty, w jednej chwili robił się czarny od ludzi, panował tłok, jeden ścisk, duszno, sklep zamieniał się w pole walki - kto był pierwszy, kto za kim stał, kto ile pszennego zamówił? A chleb pszenny, trzeba przyznać, że był pyszny i bywało, że zamiast dwóch, dostawało się tylko jeden, bo zwykle przywożono go mało, a chętnych był cały sklep ludzi. Także, gdy już się dostało ten upragniony chlebek po 4 czy 5 godzinach czekania, to było się szczęściarzem. Oczywiście po drodze do domu, pół bochenka tego jeszcze ciepłego, chrupiącego cudeńka, zostało zjedzone. Potem jedliśmy obiad, a po nim obowiązkowo nad rzekę.
Park w Chrobrzu (fot. Teresa Spychała)
Gdy byliśmy starsi, to nad rzekę szliśmy, gdy przyszliśmy z pola. Wtedy każdy pragnął tylko tej wody, popływać, ochłodzić się. Z mojego podwórka słychać było odgłosy szalejących nad rzeką dzieci… śmiech, piski, pluskanie. Ten dźwięk tak bardzo nawoływał do rzeki. A z łąk słychać było gęganie gęsi. Gdy już szliśmy nad rzekę, to zwykle boso, przez łąki. Nieraz zostałam użądlona w stopę, nie tylko ja zresztą. Po lewej stronie mostu była plaża, a na niej koc koło koca, pełno ludzi, którzy mieszkali w Chrobrzu i tych, którzy przyjeżdżali na wakacje i dzieci z kolonii. Zanim zanurzył się ktoś w głębszej wodzie, to pierwsze co, gdy wszedł do płytkiej wody, czynił znak krzyża. Moczył palce w wodzie, a potem się przeżegnał. Pamiętam, że tak robiło dużo ludzi. Potem moczyło się całe ręce, nogi, a dopiero po całym tym rytuale, który chronił przed skurczem, człowiek zanurzał się w głębszej wodzie. Każdy każdego pilnował. Nikomu nic złego się nie stało. Chłopcy skakali ze zrobionej skoczni, a my dziewczyny, dopiero później spróbowałyśmy tego smaku. Z rzeki wracaliśmy późnym popołudniem, zmęczeni pływaniem, głodni, bo pokończyły nam się dawno kanapki. Każdy obowiązkowo oglądał ciekawą dobranockę np. Pszczółkę Maję, a w późniejszym okresie Smerfy i wychodziliśmy znów na dwór. Gdy były chłodniejsze dni w wakacje, to bawiliśmy się we wspomniane już podchody czyli w strzałki. Pamiętam, też, że pod wpływem oglądania filmu „Krzyżacy” zrobiliśmy sobie z prześcieradeł takie peleryny, a na nich namalowaliśmy krzyż, zrobiliśmy sobie miecze z patyków i biegaliśmy po parku.
Drzewo miłości (fot. 1 Teresa Spychała, fot 2 i 3 Paweł B.)
Park był ciekawym miejscem do zabaw. Bawiliśmy się tam w chowanego, robiliśmy szałasy, albo domki, ogradzaliśmy je płotkiem z powbijanych patyków. Wspinaliśmy się na wysokiego kasztanowca, albo na platana, choć było to trudne. Najlżej wychodziło się na drzewo zwane "drzewem miłości", na nim było mnóstwo świadectw związków typu; KM+RS=Love i wiele innych. Interesującym miejscem zabaw były również ruiny gorzelni. To cud, że nikomu nic się tam nie stało. Biegaliśmy po całym budynku, wspinaliśmy się na zawalone ściany, chowaliśmy się itd. Teren koło gorzelni też był nam bardzo dobrze znamy - te górki, pagórki, po których wspinaliśmy się. Słyszeliśmy od dorosłych, że kiedyś kogoś tam rozstrzelano, i że ci ludzie są tam pochowani. To dla nas było takie mroczne, intrygujące, a czasem nie zwracaliśmy na to uwagi i spokojnie, wesoło bawiliśmy się.
Ruiny gorzelni (fot. Teresa Spychała)
Wspomnę jeszcze o zamczysku, tam też nas nie brakowało. Zbieraliśmy się przy pomniku Piłsudskiego i rozmawialiśmy o tym, że są gdzieś tutaj tunele, podziemia, które miały prowadzić do pałacu i tak każdemu z nas pracowała wyobraźnia, która tworzyła przeróżne obrazy, z nami w roli głównej w tych podziemiach. Mnie utkwiło jeszcze w pamięci, jak popołudniami, w niektóre dni przynosiliśmy smalec, ziemniaki, maszynkę do gotowania i robiliśmy sobie frytki koło remizy. Tam był kontakt elektryczny i taka scena dla zespołów, które grały, gdy była zabawa w Chrobrzu. No a myśmy sobie tam robili frytki albo grali w karty.
Byliśmy bardzo twórczy i zorganizowani. Gdy podrośliśmy, to starsza młodzież organizowała dyskoteki. Wspominam je bardzo miło. Odbywały się one na placu koło remizy, albo gdy było chłodniej, w remizie. Pamiętam, że organizatorzy chodzili pytać ówczesnego sołtysa o zgodę na dyskotekę, a cały sprzęt do grania, który robił ogromne wrażenie, był u Marioli, Ani i Jacka Duszy, o ile dobrze pamiętam. W późniejszym okresie dyskoteki odbywały się "u Kaszy", czyli w domu państwa Kaszy, który stał blisko parku. Na górze domu był bar, a na dole dyskoteki. A jeszcze później na tańce przy modnych piosenkach można było liczyć też u państwa Kaszy, z tą różnicą, że były one tam, gdzie obecnie jest sklep. Sądzę, że było to dobre, młodzież mogła poszaleć przy piosenkach, zawierała różne znajomości itp. Nasze przygody nie ograniczały się jedynie do Chrobrza. Niezapomnianymi wycieczkami były wyprawy na rowerach lub "puchatkiem" na Gacki na lody.
Droga do Gacek z Chrobrza (fot. Teresa Spychała)
To jeszcze nie wszystko… na Gackach było kino i gdy dowiedzieliśmy się, że wyświetlają np. film pt.: „Karatecy z Kanionu Żółtej Rzeki", albo „Wejście Smoka", a jeszcze lepiej „Terminator 1", no to obowiązkowo trzeba było na te filmy pójść. Nie było mowy, żeby coś takiego pominąć. Zbierała się paczka i wszyscy razem szliśmy na Gacki do kina. Gdy wracaliśmy już przesiąknięci filmem, to każdy z nas całą drogę wymachiwał rękami i nogami wydając dźwięki takie jak Bruce Lee.
Jeśli już tak opisuję to, o czym pamiętam, to nie mogę pominąć pewnej naszej działalności. Nie jest ona pochlebna, ale wpisuje się ona w historię naszego dzieciństwa. A jest to chodzenie na tzw. "złodziejkę". No cóż… w sklepach nie było tylu słodyczy, co dziś, nie każdy też miał wszystkie drzewa owocowe, a nam zwyczajnie chciało się tych owoców. A choćbyśmy i mieli te drzewa, to nie było to samo, co owoce okraszone wysokim stężeniem adrenaliny. Tak więc chodziliśmy pod stację na czereśnie, ale bardzo rzadko udawało nam się coś zdobyć. Najlepsze było to, jak ktoś przychodził i opowiadał, że gdzieś tam są truskawki, tylko że nikt z nas nigdy ich nie widział, ot… krążyły tylko takie opowieści. Najlepszym i najwdzięczniejszym ogrodem, był ogród u państwa Studniarz. Były tam przepyszne jabłka, porzeczki, agrest, orzechy. Cóż… wypada przeprosić za te dziecięce wybryki, ale te owoce były takie pyszne, a myśmy się tak bali, by nas kto nie złapał, a często sami, umyślnie straszyliśmy siebie.
Chroberskie łąki (fot. Paweł B.)
Chodziliśmy też pod starą szkołę na pyszne, soczyste gruszki. A gdy byliśmy małymi dziećmi, to chodziliśmy do pani Banasikowej, która już dawno nie żyje, ale ja ją pamiętam. Sądzę, że ona dobrze wiedziała, że przychodziliśmy tam na przepyszne śliwki, ona często sama nam je dawała. Do parku chodziliśmy na rabarbar, szczaw i bób. Trudno… musiałam to napisać. Żeby nie było, iż chodziliśmy tylko na złodziejkę, to wspomnę, że rwaliśmy też mirabelki z wolno rosnących drzew, albo braliśmy sól i szliśmy na łąki na szczaw. Tak ładnie układaliśmy sobie go, soliliśmy i zjadaliśmy, leżąc na trawie, patrząc na różne kształty białych chmur, a wokół w łąkowym kwieciu było słychać przepiękną muzykę owadów.
Chroberskie łąki (fot. Teresa Spychała)
Chroberz (fot. Paweł B.)
Jeśli już wspomniałam o łąkach, to one w Chrobrzu były po prostu cudowne i wcale nie przesadzam. Z drogi schodziliśmy na łąki i biegliśmy w kierunku grodów, pod ten staw, koło którego stoi rząd topoli. Te łąki były tak wspaniale ukwiecone, czasem z tych łąkowych kwiatów robiliśmy bukiety.
Wspaniałą przygodą było chodzenie po krowy, które pasły się tam. Niektóre z tych krów miały poczucie humoru, bo zamiast być posłuszne i grzecznie się zachowywać, gdy zostały odpalikowane, to te z kopyta uciekały czasem pod sąsiednią wieś, pod Zagość. Nie muszę chyba mówić, jakie hasła leciały w kierunku tych dowcipnisi. A gdy przyszły sianokosy, to łąki roiły się od pracowitych ludzi. Siano układano w kopki, a potem je zwożono furmanką, a my, dzieci czepialiśmy się tych furmanek, żeby chociaż móc przez moment przejechać się, choćby pięć metrów.
Chroberskie łąki (fot. Teresa Spychała)
Och, jak bardzo lubiliśmy moknąć w majowym i letnim deszczu, był ciepły i taki miły, pamiętam. A gdy przestało padać, to chodziliśmy na bosaka po kałużach.
Nadchodziła jesień, a my chodziliśmy do parku zbierać kasztany, a z nich robiliśmy ludziki łącząc je ze sobą zapałkami. Koło Pałacu Wielopolskich rośnie piękne rzadkie w Polsce drzewo-miłorząb. Liście tego drzewa jesienią nabierają cudownie żółtego koloru. Drzewo to, robiło na mnie niesamowite wrażenie. Po pierwszych przymrozkach liście szybko opadały, tworząc cudowny dywan. Bardzo lubiłam po nim chodzić.
Dla mnie były to cudowne lata, które bardzo miło wspominam i mam o czym opowiadać moim dzieciom. Nie opisałam wszystkiego, z niektórych zdarzeń pamiętam tylko urywki. Pewnie inni pamiętają więcej.
Łąki pomiędzy Chrobrzem, a Leszczami (fot. Paweł B.)
Nie wiem, jak teraz jest w Chrobrzu, opisuję czasy, kiedy ja byłam dzieckiem. Wiem jednak, że nie ma tak, jak niegdyś, z oczywistych względów. Technika poszła naprzód, wiele rzeczy na wsi stało się zbędnymi, dzieci zajęci są czymś innym. To normalne, że wszystko się zmieniło, że tamto odeszło. Myśmy też mieli inne dzieciństwo niż nasi poprzednicy. Sądzę jednak i jest to moje zdanie, którego nikomu nie chcę narzucać, że byliśmy wielkimi szczęściarzami nie posiadając tych wszystkich elektronicznych gadżetów, a w zamian za to, komunikowaliśmy się ze sobą tylko bezpośrednio. Bliscy sobie, dzieci, których wyobraźnia pchała do przeżywania niesamowitych przygód na łonie natury. Dzieci, które od rana do wieczora przebywały na świeżym powietrzu, bawiąc się zgodnie ze sobą, dzieci lat osiemdziesiątych mieszkające w Chrobrzu nad rzeką Nidą.
Wszystkim Tym, którzy dobrnęli do końca serdecznie dziękuję i jeśli chcecie, to w komentarzu możecie napisać, co dla Was wyjątkowego było w tamtym okresie:)
Pozdrawiam serdecznie.
Autor: Edyta Wysocka z domu Maj.
Od Redakcji: Zachęcamy do przesyłania swoich opowiadań, wspomnień lub sugestii dotyczących kolejnych tematów, które powinny być poruszane z cyklu "Ludzie". Zachęcam również do zapoznania się z pozostałymi artykułami z tego cyklu.
Add a commentLudzie: Już wkrótce w naszym cyklu
- Szczegóły
- Kategoria: Ludzie
Po wakacyjnej przerwie budzimy powoli nasz serwis w projektach skupionych wokół historii związanych z Chrobrzem i okolicami. Wkrótce, w rozpoczętym w marcu 2014 roku cyklu „Ludzie”, prezentującym ciekawe historie osób którzy tworzyli lub tworzą niezapomniany klimat naszej miejscowości, pojawią się dwie relacje, opowiadania oparte na autentycznych przeżyciach. Skrajnie różne; jedna sentymentalna przenosząca nas w magiczny czas przełomu ustrojowego naszego kraju (lata 80-te i 90-te), druga tragiczna wręcz makabryczna związana z wydarzeniami II wojny światowej. Zapraszamy do odwiedzania naszego serwisu w najbliższych dniach.
Autor: Paweł,
Zapraszam do przeczytania artykułów, które ukazały się do tej pory w cyklu "Ludzie".
Ludzie: Odnaleźli się po 88 latach! (5)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Ludzie
Powyżej dedykacje na odwrocie zdjęć pisane ręką Józefa, poniżej zdjęcia dzieci Józefa Sęsoły - Franciszek Władysław oraz jego sistra Wanda.
(Kutryba lata 30 - te)
Józef Sęsoła (siedzi na schodach) wraz ze swoim synem Franciszkiem (Kutryba)
Paulo Sesola, wnuk Józefa
Dom rodziny Sesolow w Brazylii
Zbiór znaczków Paula
Zdjęcie ślubne Józefa
Zdjęcia bez zgody właścicieli nie mogą być wykorzystywane.
Ludzie: Józef Morton (4)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Ludzie
Jak już kiedyś pisałem, Chroberz to nie tylko zabytki i ciekawe miejsca, ale także wartościowi ludzie. Ludzie którzy zapisali się w historii regionu, ale także, a może przede wszystkim, w historii naszego kraju. Jedną z takich osób, której sylwetkę chciałbym pokrótce przybliżyć, jest pisarz Józef Morton.
Ulica Podzamcze w Chrobrzu przy której urodził się i wychował pisarz -(fot. autor)
Ojciec pisarza - Jan Morton (arch. rodzinne)
Mortonowie przy żniwach w Chrobrzu - rok 1939 (skan z książki "7 Źródeł")
Dzwonnica przy kościele w Chrobrzu, w której rozgrywa się jedna z pierwszych przygód "małego ancykrysta" (fot. autor)
Okładka książki „Wielkie przygody małego ancykrysta”
Okładka książki "Całopalenie"
"Mój drugi ożenek" (fot. palac.chroberz.info)
Pogrzeb Józefa Mortona (skan z książki "7 Źródeł")
Sentencja na grobie pisarza "Non omnis moriar" - "Nie wszystek umrę" (fot. autor)
Ekspozycja poświęcona Józefowi Mortonowi która znajduje się w Pałacu Wielopolskich w Chrobrzu (fot. autor)
Pomnik poświęcony Józefowi Mortonowi przed Szkołą Podstawową w Chrobrzu (fot. autor)
1989 r. - umiera Wiera Hodorowicz (11.11). Pochowana na cmentarzu na Woli w Warszawie (cmentarz prawosławnym. Sektor 97).
Autor: Paweł Bochniak,
Autor dołożył wszelkich możliwych starań, aby prezentowane treści były prawdziwe i oparte na faktach oraz aby nie naruszały praw osób trzecich. W przypadku jakichkolwiek wątpliwości proszę o kontakt pod adresem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. Kopiowanie i wykorzystywanie materiałów w całości bądź we fragmentach zawartych w artykule bez wiedzy autora zabronione.