Ludzie: Uroczystości odpustowe w Chrobrzu - lata 30-te (3)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Ludzie
Kram na odpuście w Chrobrzu. Lata międzywojenne. Druga z z lewej Janina Michalska, trzeci z lewej Stanisław Michalski. (arch. Małgorzata Judasz)
Procesja wokół kościoła podczas odpustu św. Jana Kantego w 2013 roku.
- Zachęcamy również do przeczytania wspomnień pani Zofii Borowiec z Chrobrza dot. odpustów dawniej i dziś w naszej parafii, które ukazały się na stronie Parafii Chroberz: http://parafia.chroberz.info/index.php?option=com_content&view=article&id=287:jakie-byy-odpusty-dawniej-a-jakie-s-dzi-w-naszej-parafii-chroberskiej-&catid=1:latest-news
W przypadku jakichkolwiek wątpliwości proszę o kontakt pod adresem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. Kopiowanie i wykorzystywanie materiałów w całości bądź we fragmentach zawartych w artykule bez wiedzy autora zabronione.
Ludzie: Wspomnienia Stanisława Doroza (2)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Ludzie
Wspomnienia Stanisława Doroza, urodzonego w Chrobrzu dnia 01-07-1932 roku (zachowana pisownia oryginalna).
Pierwszego proboszcza zapamiętałem - Ks. Walentego Kańskiego, zaś organistą był rodak chroberski Kazimierz Dobaj a funkcję kościelnego pełnił Wawrzyniec Skrzypczyk.
Ksiądz Kański Walenty był bardzo dobrym kaznodzieją a jeszcze co mi wiadomo posiadał wykształcenie inż. budowlanego. Dlatego też sprawy budowlane nie były dla Niego problemem a wręcz przeciwnie pasją. Pobudował plebanię murowaną i więźbę dachową pokrył dachówką paloną ognioodporną. Następnie pobudował mur z kamienia pińczowskiego wzdłuż drogi, biegnącej w kierunku cmentarza grzebalnego.
Pierwszy w Chrobrzu zastosował cement, budując mostek betonowy łączący plebanię z cmentarzem kościelnym. Zakupił bardzo małe działki od Wojciecha Kłapa i Jana Kasperkowicza przyległe do placu plebani z przeznaczeniem w czasie późniejszym na parking i wjazd do plebanii.
W czasie okupacji niemieckiej dzwon kościelny ukrył przy pomocy parafian w studni przy plebanii (dzwon został zakopany w samej dzwonnicy o czym można przeczytać w serwisie chroberz.info: [Artykuł] - Przypadek Redakcji) .
Ksiądz Kański był przeniesiony do parafii w Busku Zdroju a jeśli doszło do Jego wiadomości że P. Dobrowolska sprzedaje budynek z placem podarowany Jej mężowi przez Zygmunta Wielopolskiego, natychmiast przyjechał do Chrobrza i plac ten wraz z budynkiem zakupił pod tzw. organistówkę, w której zamieszkał późniejszy organista Pan Dymek.
Księdza Kańskiego po odejściu z parafii Chroberz, żałowali wszyscy parafianie, przez długie lata bardzo dobrze Go wspominali. W dowód pamięci na pogrzebie Ks. Kańskiego, który odbywał się w Miechowie, było obecnych kilkudziesięciu parafian Chrobrza.
Kolejnymi proboszczami w parafii Chroberz byli: Ksiądz Postuła, ks. Rogala, Ks. Pytlewski, Ks. Zachariasz i ostatnio przez ponad 20 lat Ks. Matus Stefan.
Wszystkich proboszczów mile wspominam, nie tylko ja ale również wszyscy Parafianie, lecz na szczególną pamięć zasługuje ostatni proboszcz Matus Stefan, którzy wyremontował dzwonnicę przykościelną wymienił ławki i konfesjonały w Kościele, ogrodził cmentarz grzebalny pobudował nowa stodołę. Przeprowadził wiele innych drobnych remontów w porozumieniu z istniejąca Radą kościelną a w szczególności już nie żyjącym Janem Gajosem, który wykonywał jako fachowiec i dobry człowiek drobne remonty nieodpłatnie.
Pierwszego organistę zapamiętałem - P. Kazimierza Dobija, który był specjalistą od organizowania i prowadzenia czterogłosowego chóru: w sopranie śpiewali: Tracz Maria, Stefania Liberek, Janina Soja i Stefania Gil. Alt - Natalia Bogdańska, Józefa Wypych, Stanisława Grzywna, Janina Bednarska i Danuta Urbańska. Tenor - Władysław Studniarz, Józef Kowalski, Józef Soja, Edward Grzywna i Stefan Gil. Bas - Stanisław Gil, Stanisław Wieczorek, Jan Gajos i Stefan Bednarski.
Chór ten śpiewał we wszystkie święta i uroczystości kościelne. Śpiewając, wydawało się, że śpiewają artyści.
Przypominam sobie święto Bożego Ciała, chór śpiewał przy każdym ołtarzu, a od pierwszego Ołtarza do następnych procesję prowadziła orkiestra, w skład której wchodzili: Zygmunt Scipiór z Rudawy - trąbka, Zygmunt Gil z Chrobrza - klarnet, Stanisław Doroz - druga trąbka, Swat i Sipior - skrzypce.
Jakiż to był wydźwięk tego święta!
Pamiętam także, jak wspaniały trębacz żyjący jeszcze Władysław Gil przez okres paru lat Grał z wieży kościelnej (sygnaturka) grał o wschodzie słońca w miesiącu maju Pieśni Maryjne, jak: Już od rana, Po górach, dolinach, Chwalcie łąki umajone, itp. Na cztery strony Świata. Były to lata 1950-60. Chór o którym wspominam żywotny był jeszcze za organisty Bakalarza i Dymka, choć uczestnicy się zmieniali.
Jeszcze jedno wydarzenie utkwiło mi w pamięci, może i dlatego, że brałem w nim udział. Biskup kielecki wizytował parafie: Pełczyńska, Chroberz i Krzyżanowice. Z Chrobrza wyjechał po biskupa powóz (spadek po Wielopolskim) a powoził Dziura Grzegorz - pracownik Gospodarstwa Rolnego przy miejscowej szkole Rolniczej w zaprzęgu były dwa dorodne konie w asyście szwadronu kawalerii składającej się z miejscowych parafian, wszyscy w krakowskich strojach. Na czele szwadronu jechali kawalerzyści z wojska: Władysław Studniarz, Stanisław Doroz (Jędrasek) i Marcin Szczepański.
Po zakończonej wizycie parafii Chroberz, biskup udał się do Krzyżanowic w tej samej asyście. Była to parada, szacunek dla Biskupa, miłość i oddanie dla naszej wiary.
Funkcję kościelnego po Wawrzyńcu Skrzypczyku objął na parę m-cy Jan Marczewski a następnie Stanisław Walczak i jego syn Józef.
To tyle z grubsza pamiętam, a jeśli coś, czy kogoś pominąłem, to z góry serdecznie przepraszam.
Źródło: chroberz.info, www.parafia.chroberz.info
Ludzie: Roman Sulimir - Wspomnienia rodzinne (1)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Ludzie
Prezentujemy wspomnienia mieszkańca Chrobrza Romana Sulimira, który przez wiele lat pracował w naszym Ośrodku Zdrowia jako lekarz dentysta. Burzliwe losy rodziny Pana Romana pokazują jak tragiczne były dzieje Polski, a wraz z nią tysięcy polskich rodzin.
Moja rodzina ze strony Ojca pochodzi z Krakowa. Dziadek Roman Sulimir był doktorem praw. Babcia Jadwiga (z domu Rokossowska) zajmowała się domem. Janek - ich najstarszy syn urodzony w 1898 r. zginął od kuti bolszewickiej w 1920 roku. Drugi syn Staś urodzony w 1898 roku ranny również w wojnie bolszewickiej, zmarł w wyniku komplikacji po postrzale. Kolejnym dzieckiem była Maria urodzona w 1900 roku, zwana w rodzinie Muchą. Po niej urodziła się Hala w 1904 roku, a następnie mój ojciec - Roman 17.10.1905 roku. Były jeszcze młodsze dzieci - Wanda urodzona w 1907 roku i najmłodszy Zbyszek urodzony w 1916 roku. Rodzina mieszkała wówczas na parterze w dużym mieszkaniu przy ulicy Wiślnej. Potem przenosiła się kolejno na ulicę Syrokomli, Batorego a w 1938 roku na ulicę Smoleńsk 19/1. Było to duże, pięciopokojowe mieszkanie na parterze, w którym rodzina przetrwała całą okupację i jeszcze wiele lat po wojnie.
Dziadek jako osoba wykształcona dbał także o wykształcenie swoich dzieci. Wszystkie dzieci, również córki - co nie było wówczas powszechne - ukończyły gimnazjum i zdały maturę.
Roman - mój ojciec-zdał maturę w 1923 roku w Państwowym Gimnazjum im. Króla Jana Sobieskiego w Krakowie, pisząc pracę maturalną z języka polskiego p.t."Polska na polu chwały''~ za którą otrzymał ocenę „db". Praca ta w oryginale przechowała się do dziś w domowym archiwum.
Te zainteresowania wykazane w pracy maturalnej kontynuował obierając drogę kariery wojskowej. Zaraz po maturze ochotniczo wstąpił do wojska i już 1.09.1923 r. rozpoczął naukę w Rocznej Szkole Podchorążych w Warszawie. Po jej ukończeniu odbył 3-miesięczną praktykę w 11 pułku piechoty w Tarnowskich Górach. Po praktyce w piechocie rozpoczął 2-letni kurs Oficerskiej Szkoły Kawalerii w Grudziądzu. Po pierwszym roku nauki odbył 3-miesięczną praktykę w 8 pułku ułanów w Krakowie .
Po ukończeniu drugiego roku Kursu Oficerskiego w dniu 15.08.1926 r. dostał promocję na podporucznika i przydział do 2 Pułku Strzelców Konnych w Hrubieszowie. Po przybyciu do pułku został przydzielony do Szwadronu Kawalerii na stanowisko dowódcy plutonu.
W 1928r. został oficerem w stopniu porucznika, nadal w tym samym pułku w Hrubieszowie. Za swą służbę 30.11.1929r. otrzymał prawo noszenia Medalu Dziesięciolecia Odzyskania Niepodległości. W tym też czasie, bo 29.12.1929 zawarł związek małżeński.
Mama (z domu Rudzka) pochodziła z rodziny wielodzietnej. Ojciec Józef Rudzki prowadził Skład Apteczny w Żytomierzu i tam posiadał własny dom. Najstarszą z rodzeństwa była Wanda, następnie Witold zwany Tunio. Potem Maria zwana Maniusią (ur.1898), potem Ziutek (ur.1902), moja Mama Halina (ur.1909) i najmłodsza Renia (ur.1915).
Życie w Żytomierzu płynęło dostatnio, szczęśliwie i spokojnie aż do,..rewolucji. Kiedy zaczęło się wokół Polaków w Żytomierzu robić „gorąco" - pierwszy wyrwał do wolności Ziucio, wówczas jeszcze uczeń gimnazjum. Aresztowany przez czerwonych - zbiegł i dodając sobie lat zaciągnął się do wojska. Wkrótce dziadek Józef Rudzki postanowił ratować rodzinę i udać się do wolnej już Polski. Wtedy sprzeciwił się temu starszy z synów Tunio, wówczas już farmaceuta, ożeniony z Ukrainką i ojciec trzymiesięcznej córki Haliny. Ofiarował się, że zostanie i będzie pilnował domu i apteki. No i pilnował.
Ale aptekę upaństwowiono, a dom zabrano na przedszkole. Zaś w upaństwowionej aptece przepracował jako kierownik 50 lat i dostał za to 3 ruble dodatku do emerytury. Dodatek ten mu zresztą odebrano na 2 lata przed śmiercią.
Kiedy reszta rodziny już po wielu perypetiach dotarła wreszcie do Polski, udali się do najstarszej z córek, już wówczas zamężnej - Wandy, do Lublina. Po okresie adaptacji w nowych warunkach Mama otrzymała pracę w aptece w Dubience. Wkrótce poznała Ojca i 29.12.1929 pobrali się. Z tego związku 27,03 1931 roku urodził się syn Roman, czyli ja.
W tym czasie Ojciec pełnił w pułku obowiązki oficera mobilizacyjnego i adiutanta oficera Placu Hrubieszów - obowiązki organizacyjnie przewidziane dla oficera w stopniu majora. 13.09.1934 r. przeniesiono go do D.O.K. Garnizonu Kowel i objął obowiązki kierownika Samodzielnego Referatu Informacji w Kowlu. W międzyczasie kończył kursy podwyższające kwalifikacje wojskowe : kursy szyfrów oraz dla dowódców szwadronów. Te wiadomości zaczerpnięte zostały z arkuszy Rocznych Uzupełnień List Kwalifikacyjnych z lat 1924-34 uzyskanych w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie. Akta dalszych lat służby do roku 1939 nie zachowały się. Wiadomo jedynie, że w 1935 roku został desygnowany na stanowisko Komendanta Szkoły Oficerskiej CKM 178K w Hrubieszowie. Jako wytrawny jeździec i znawca koni wchodził w skład komisji pułkowej powoływanej przez dowódcę w celu orzekania przydatności koni do służby w armii.
1.02.1937 roku urodził się mój brat Jerzy. W tym czasie babcia Julia i Józef Rudzcy mieszkali z nami w Hrubieszowie. Mieszkaliśmy w służbowym mieszkaniu na terenie koszar 2 Pułku Strzelców Konnych w bloku z mieszkaniami dla oficerów. Z dzieciństwa pamiętam jak chodziłem do przedszkola, zabawy karnawałowe, jasełka i inne przedstawienia, kuligi - z tego okresu zachowało się sporo zdjęć. Pamiętam również, jak zachorował i zdechł na wściekliznę pies pułkownika Niementowskiego - dowódcy pułku - wyżlica Alma, a potem my - dzieci urządzaliśmy pogrzeb tej suki. Pamiętam jak w tym mieszkaniu zachorował ciężko na niewydolność nerek mój dziadek Józef Rudzki. Choroba miała bardzo ciężki przebieg, jako dziecko pamiętam, jak bardzo się męczył, tracił przytomność, dostawał ataków furii, aż trzeba go było wiązać. Robiło to wstrząsające wrażenie na siedmioletnim dziecku, jakim wówczas byłem. Kiedy zmarł, babcia nadal mieszkała z nami.
Hrubieszów - lata międzywojenne (fot. hrubieszow.info)
Po ogłoszeniu 15 sierpnia 1939 roku zielonej mobilizacji cały pułk udawał się z pełnym ekwipunkiem, końmi i taborami na zachód w rejon Brzeźnicy Nowej koło Kłobucka, na północny zachód od Częstochowy. Jako dziecko najlepiej zapamiętałem załadunek koni do wagonów bydlęcych na stacji kolejowej w Hrubieszowie. Zapamiętałem stukot końskich kopyt o podłogę wagonów, rżenie koni i ich strach przy wchodzeniu na rampę. Niektórym trzeba było zawiązywać oczy, aby weszły do wagonu. Miałem wówczas 8 i pół roku, brat 2 i pół. Żegnając się z nami Ojciec nakazał mi abym Go godnie zastępował jako głowa rodziny i opiekował się Mamą, Babcią i bratem. Niestety już za parę dni zostaliśmy zdani na własne siły, kiedy to 1 września rozpoczęła się wojna. Mama została z dwojgiem dzieci, swoją Matką i jeszcze poczuła się w obowiązku zaopiekowania się matką porucznika Gajewskiego, która częściowo sparaliżowana została zupełnie sama. Jaką pomoc mogła zapewnić Mamie dwójka małych dzieci i dwie staruszki ? Teraz sama musiała decydować jak się utrzymać i co robić aby wszyscy mogli przeżyć te ciężkie dni wojny.
W dniu rozpoczęcia wojny pułk wszedł w kontakt ogniowy z nieprzyjacielem. Stanisław Piotrowski podporucznik rezerwy, oficer żywnościowy 2 pułku strzelców konnych w książce pt."W żołnierskim siodle" opisuje, jak pułk przeszedł chrzest bojowy na polanie obok wsi Mokra. Czołgi nieprzyjaciela zmuszone zostały do wycofania się na pozycje wyjściowe. Byt to ostatni atak Niemców w dniu 1 września. Dzień następny byt dniem ciężkiej walki pułku. Po krwawej i chaotycznej walce leśnej ze zmotoryzowanymi i pancernymi jednostkami nieprzyjaciela pułk wyrwał się z okrążenia, zadając wrogowi duże straty. Następny, chyba czołowy sukces bojowy odniósł pułk w wypadzie nocnym na Kamieńsk z 3 na 4 września. Grupa wypadowa ochotników zniszczyła dużo sprzętu motorowego i pancernego, paliwa oraz zdziesiątkowała siłę żywą, zabijając ponad stu żołnierzy hitlerowskich. To opóźniło o dzień dalszą ofensywę wroga, który musiał się przeorganizować.
Kiedy pułk został rozbity, poszczególne szwadrony wracały do Hrubieszowa. Przyjechał również Ojciec, był niecałe dwa dni. Nieco odpoczął, nie dał się namówić Mamie aby został. Powiedział, że honor oficera nie pozwala mu na zdjęcie munduru i zostanie w domu. Wyjechał i więcej Go już nie widzieliśmy.
Z książki „Tylko w jednym życiu" Jana Dobraczyńskiego, podporucznika rezerwy oficera oświatowego 2 p.s.k., dowiadujemy się jak Ojciec dostał się do niewoli.
Po rozbiciu pułku pod Mokrą każdy na własną rękę starał się wracać do Hrubieszowa z nadzieją na ponowne zgrupowanie i reorganizację pułku. W pobliżu Hrubieszowa w rejonie Werbkowic oficerowie oświadczyli strzelcom, że walka na razie jest skończona i mogą wracać do domów. Wobec zbliżania się Armii Czerwonej sytuacja oficerów wydawała się szczególnie skomplikowana, chodziły pogłoski, że wchodzące wojsko sowieckie odsyła oficerów do domów, a Niemcy do obozów jenieckich. Kilku oficerów za namową Jana Dobraczyńskiego dobrze znającego teren dotarło do Turkowic, do zakładu wychowawczego dla dzieci, prowadzonego przez siostry służebniczki od 1920 roku. Byli to Dobrzański, podpułkownik Władysław Bereza (poprzedni z-ca dowódcy 2 p.s.k.) i rotmistrz Roman Sulimir, adiutant pułku. Zakład pełen był uciekinierów. Przełożona zaproponowała oficerom przebranie się w cywilne ubrania. Dobraczyński uznał to rozwiązanie za słuszne, ale Bereza, Sulimir i Dobrzański odmówili. Oświadczyli: „Chcemy wobec Czerwonej Armii występować jako oficerowie". Następnego dnia oddział żołnierzy sowieckich wkroczył na teren zakładu. Szukali broni. Znalezioną broń zabrali, ale nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności. Berezie, Sulimirowi i Dobrzańskiemu sowiecki major oświadczył, że mogą swobodnie wracać do domów.
Oficerowie pożegnali się i wyszli za bramę zakładu. Po chwili wrócili jednak. Okazało się, że miejscowa ludność ukraińska chciała na nich napaść. Major sowiecki zdawał się być niezadowolony z ich powrotu, ale wobec ich zapewnień, że nie czują się bezpiecznie na drodze, kazał ich zabrać na jedno z aut wojskowych. Tyle z relacji Dobraczyńskiego o ostatnim widzeniu ojca i jego kolegów żywymi. Więcej ich nikt nie widział. Bereza znajduje się na liście jeńców obozu w Ostaszkowie a Sulimir na liście jeńców obozu w Starobielsku ,pod numerem 3074. Tak więc niezdjęcie mundurów i niepozbycie się dystynkcji kosztowało ich życie. Do końca byli wierni przysiędze wojskowej.
Z obozu w Starobielsku Mama otrzymała dwie kartki i list. Ojciec zapewniał, że jest mu dobrze i jest zdrowy, a w ostatniej kartce zawiadamiał, że wkrótce pojedzie do pracy przy spławie drewna na Wołdze. Więcej wiadomości już nie było.
W marcu 1944 roku Mama mając na względzie wiadomości o okrucieństwach jakich na Polakach dopuszczali się Ukraińcy, zdecydowała się opuścić Hrubieszów i z całą rodziną udaliśmy się do stryja Mamy-Stanisława Rudzkiego, optyka, do Warszawy. Stryj mieszkał w Warszawie przy ulicy Szczyglej 7, a przy ul. Nowy Świat 40 miał sklep optyczny. Tam spędziliśmy czas do wybuchu Powstania Warszawskiego. Tam też przeżyliśmy bombardowanie, po którym zawalił się 7-mio piętrowy budynek naprzeciwko naszego i my zostaliśmy uwięzieni w piwnicy. Uratowaliśmy się dzięki przebiciu ścian między piwnicami sąsiednich kamienic. Kiedy Niemcy wkroczyli do Śródmieścia, całą naszą rodzinę zabrano jako ludność cywilną, która pomagała powstańcom. Było to 6.09.1944 r. Pędzono nas do parku przy ul. Foksal. Tam postawiono nas pod płotem, do rozstrzelania. Dowodził pijany esesman. W ostatniej chwili goniec przyniósł rozkaz zmiany decyzji. Popędzono nas do gmachu obecnego Muzeum Wojska Polskiego. Szliśmy środkiem ulicy, a na chodnikach siedzieli pijani esesmani i podstawiali nogi, śmiejąc się i obelżywie przezywając. W gmachu Muzeum byliśmy tylko parę godzin. Widzieliśmy bombardowanie pozycji powstańczych z nisko lecących samolotów. Po paru godzinach popędzono nas Wybrzeżem Kościuszkowskim w kierunku Dworca Zachodniego, przez ul .Bednarską, gdzie własowcy grabili biżuterię i zegarki. W okolicy Krakowskiego Przedmieścia na naszych oczach rozstrzelano znalezionych w ruinach powstańców żydowskich. Potem ulicami Elektoralną, Chłodną, Wolską doszliśmy do dużego gotyckiego kościoła na Woli. Tam odbyła się pierwsza selekcja. Oddzielono kobiety i starców od mężczyzn i dzieci powyżej 14 roku życia. Mnie i bratu udało się zostać przy Mamie, babci i cioci Marysi Rudzkiej. Mąż Wandy, siostry Mamy - Czesław Lutyński odważył się i ryzykując żydem, przeszedł z powrotem do naszej grupy. Stamtąd pędzili nas już na Dworzec Zachodni. Wiele osób mdlało z wysiłku. Szliśmy środkiem ulicy, bo dokuczał żar od palących się domów, a asfalt był też gorący. Z dworca widzieliśmy płonącą Warszawę. Podstawiono pociąg osobowy, elektryczny i pojechaliśmy do obozu w Pruszkowie, Były to hale Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Tam znowu selekcja i znowu wuj Czesiek zaryzykował i zostaliśmy razem.
Po trzech dniach siedzenia w hali nr 7, w brudzie i o głodzie, ogłoszono nam, że kto chce może wsiadać do pociągu. Zaryzykowaliśmy, wiedząc, że być może jedziemy do Oświęcimia lub do Rzeszy na roboty. Okazało się po 24 godzinach jazdy, że pasażerów wypuszczono na wolność w Opocznie. Po drodze ludność traktowała nas życzliwie, jak bohaterów z Warszawy. Częstowano nas chlebem i owocami, co było dla nas niesamowite po tym głodzie, który przeszliśmy w Warszawie. Kiedy wysiedliśmy w Opocznie, powędrowaliśmy do Woli Opoczyńskiej sądząc, że na wsi będzie nam łatwiej przeżyć. Tam za pomoc przy wykopkach u gospodarzy Jakubków byliśmy przechowywani i żywieni prawie przez miesiąc. Osłabieni głodem wkrótce ja i brat zachorowaliśmy na czerwonkę.
Pielęgnowała nas Babcia Rudzka i sama też się zaraziła. Tam odnalazł nas stryj Stanisław Rudzki i przekazał wiadomość, że poszukuje nas Babcia Jadwiga Sulimir z Krakowa.
6.10.1944 r. Mama zabrała brata i mnie i pojechaliśmy. W Krakowie znaleźliśmy się tuż przed godziną policyjną. Wsiedliśmy do tramwaju „tylko dla Niemców", bo Polakom o tej porze nie było wolno poruszać się po mieście. Po wyjściu z tramwaju i wejściu na ulicę Smoleńsk, natknęliśmy się na patrol żandarmerii niemieckiej. Dowódcą okazał się Austriak, który po zobaczeniu naszych dokumentów potraktował nas jako bohaterów z Warszawy i osobiście dopilnował, abyśmy bezpiecznie dotarli do domu. Po paru dniach Mama pojechała po Babcię Rudzką i Ciocię Marysię. Niestety Babcia chorowała już na czerwonkę i po przyjeżdzie do Krakowa tutaj zmarła 10.11.1944r. Dzięki Babci Sulimirowej przetrwaliśmy do zakończenia wojny.
Potem Mama musiała pójść do pracy. Dzięki swojej siostrze Marii Rudzkiej, która nie założyła rodziny, Mama mogła utrzymać mnie i brata, a także umożliwić nam obydwu ukończenie studiów.
Długie lata Mama czekała na Ojca. Poszukiwania czynione w czasie wojny i po wojnie nie przyniosły rezultatu. Mama zawsze wierzyła, że Ojciec wróci i tą nadzieją razem z nami żyła.
Niestety nie doczekała. Zmarła 7.08.1978 roku i nie dowiedziała się nigdy, gdzie pomordowani i pochowani zostali więźniowie obozu w Starobielsku.
Całe lata nie przyznawaliśmy się do tego, że Ojciec był oficerem, ani, że był w obozie w Starobielsku. Na studia dostałem się podając, ze ojciec był kolejarzem i zginął w czasie wojny. Tymczasem naprawdę Ojciec zginął zamordowany strzałem w tył głowy przez NKWD w 1940 roku w Charkowie, Figuruje na liście więźniów obozu w Starobielsku pod numerem 3074.
W 1998 roku został położony kamień węgielny pod budowę cmentarza wojennego w Charkowie - Piatichatkach. Uroczyste otwarcie cmentarza nastąpiło 60 lat po dokonanych mordach tj. w czerwcu 2000 roku. Na tym cmentarzu umieszczono 4200 imiennych tabliczek wszystkich tam pomordowanych.
Postanowieniem z dnia 29 marca 1999 r. Roman Sulimir syn Romana został odznaczony pośmiertnie medalem „za udział w wojnie obronnej 1939 roku" przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Aleksandra Kwaśniewskiego.
Decyzją Ministra Obrony Narodowej mianowany pośmiertnie w dniu 5.10.2007 r. na stopień majora Wojska Polskiego.
W 70-tą rocznicę mordu tj. w 2010 roku w macierzystym pułku w Hrubieszowie zostały posadzone „Dęby Pamięci" - młode sadzonki dębów - każdy nazwany imieniem i nazwiskiem czterech oficerów 2 Pułku Strzelców Konnych w Hrubieszowie, którzy zostali zamordowani w sowieckich łagrach. Są to dęby pamięci: major Bohdan Dobrzański, major Roman Sulimir, porucznik Wiktor Lorenz, porucznik Ludwik Szafarski.
W imieniu Redakcji dziękujemy serdecznie Panu Romanowi Sulimirowi za podzielenie się z nami historią swojej Rodziny. Pokazuje że należy cenić niepodległość naszej Ojczyzny, bowiem nie jest nam dana raz na zawsze!
Źródło:
Add a commentZapomniane-znalezione: Co kiedyś jadano... (5-2)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Zapomniane - znalezione
Druga odsłona nieco zapomnianych przepisów z naszego regionu i nie tylko. W poprzednim artykule były przepisy na zacierkę na mleku, podpłomyki oraz chroberską macę, czyli kulinaria raczej z czasów naszych dziadków i pradziadków. Tym razem chciałem przypomnieć przepisy, które dla obecnych 30 – latków nie stanowią tajemnicy ;-)
Okres PRL-u to system reglamentacji towarów za pomocą kartek uprawniających do zakupu danego towaru, głownie towarów żywnościowych. Było to spowodowane ogromnymi niedoborami, praktycznie wszystkiego; od cukru poprzez słodycze, mydło, a na samochodach skończywszy.
Grafika rb, chroberz.info
Dzieci nie miały takiego dostępu do słodkości jak dzisiejsze pociechy, na które widok tabliczki czekolady nie robi wrażenia :-) Domowe sposoby na słodkości były więc na wagę złota. Współczesnych kreatorów smaku czy specjalistów od zdrowego żywienia, dania te mogą przyprawiać o palpitację serca, ale przecież wychowały się na nich całe pokolenia więc nie mogą nam zaszkodzić :-)
Składniki:
- -Jajka – 2 sztuki.
- -Cukier – 2~4 łyżeczki
- -Kakao – opcjonalnie
Wykonanie:
Na początek oddzielamy żółtka od białek, które posłużą nam do wykonania deseru. Żółtka wrzucamy do pojemnika, dodajemy cukier od 2 do 4 łyżeczek na 2 żółtka. Następnie ucieramy łyżeczką lub mikserem. U mnie w domu dodawaliśmy jeszcze kakao dla wzbogacenia smaku i uzyskania lepszego koloru kompozycji :-)
Ważne! Jajka muszą być dokładnie umyte, najlepiej wyparzone.
Ciekawostka:
Kogel – mogel znany był już w XVII wieku. Jego pochodzenie wiązane jest ze społecznością żydowską, znany jest również u naszych sąsiadów – Niemców, Rosjan czy też na Ukrainie. Szczyt popularności deseru przypada na lata, w których o słodkości było naprawdę ciężko, czyli okres międzywojenny oraz lata PRL-u.
W książce kucharskiej „Kuchnia Polska” z 1959 roku znaleźć można przepis na kogel – mogel z różnymi dodatkami np. truskawkami, poziomkami, malinami czy też sokiem z cytryny.
Składniki:
- -Chleb
- -Śmietana 18%
- -Cukier
Wykonanie:
Kromkę chleba polać śmietaną i posłodzić. Można też polać miodem.
fot. internet
Ciekawostka:
Jadany głównie na kolację. Znana jest jeszcze uboższa wersja przepisu – chleb moczono w wodzie i obsypywano cukrem.
Składniki:
- -Cukier
- -Ewentualne dodatki: cytryna, sok malinowy.
Wykonanie:
Cukier wsypujemy do garnka i podgrzewamy. Gotujemy aż do momentu kiedy cukier przybierze brązowy (karmelowy) kolor. W międzyczasie możemy dodać sok z cytryny lub malin.
Gorący karmel wylewamy na pergamin do pieczenia ciast i umieszczamy w nim wykałaczki (patyczki). Czekamy aż wszystko wystygnie i mamy gotowe lizaki.
fot. internet
Ciekawostka:
W Kielcach, w lokalu po starej aptece na rogu pl. Wolności i ul. Mickiewicza swoją siedzibę ma manufaktura Magia Karmelu, w której m.in. dzieci mogą spróbować samodzielnie wykonać słodycze. Na stronie manufaktury (www.magiakarmelu.pl) czytamy - Pokazujemy jak powstają nasze słodkości od momentu wylania gorącego karmelu na kamienny stół, poprzez nadanie im kształtu, barwy i smaku, aż do pakowania gotowego wyrobu. Każdy karmelek to małe rękodzieło o wyjątkowym smaku i niepowtarzalnym wzorze. Zobacz jak zamykamy w małych karmelkach kolorowe wzory. Można u nas znaleźć słodycze w ponad czterdziestu wyjątkowych smakach.
Składniki:
- -Śmietana 30% - około 500-600 ml (lub mleko skondensowane z puszki).
- -Cukier – 1 szklanka (może być więcej, nawet do półtorej szklanki).
- -Masło – do 1/3 kostki (nie jest konieczne).
- -Wanilia – albo ekstrakt (1 łyżeczka) albo laska wanilii (1 sztuka) ew. cukier waniliowy – nie jest to obowiązkowy składnik przepisu.
Wykonanie:
Do wcześniej przygotowanego dużego garnka wlewamy śmietanę (lub mleko skondensowane) i wsypujemy cukier. Wszystko mieszamy, dodajemy wanilię. Całość doprowadzamy do września (nie zapominamy cały czas mieszać zawartości garnka). Ustawiamy na palniku najmniejszy płomień i pilnujemy masę, która będzie się podnosiła (energicznie mieszamy).
Po około 20-30 minutach (może być krócej lub dłużej – trzeba obserwować) masa powinna zacząć gęstnieć i przybierać brązowy (beżowy) kolor. Dodajemy masło. Mieszamy i gdy zauważymy, że krówkowa masa zaczyna odrywać się od brzegów garnka odstawiamy z palnika i wylewamy do metalowej wąskiej foremki („keksówki”). Po wystygnięciu możemy kroić na nasze domowe krówki.
fot. nawolnachwile.pl
Ciekawostka:
Dawniej używana była śmietana domowa, która miała całkiem inne właściwości niż ta współczesna ze sklepu. Dlatego w różny sposób próbuje się ulepszać „kupną” śmietanę poprzez dodanie np. masła.
Jeśli chcesz uzyskać kruche krówki to receptą jest długie gotowanie. Natomiast efekt ciągnących się krówek można uzyskać poprzez znacznie krótsze gotowanie i dodanie masła.
Autor: Paweł Bochniak. Grafika tytułowa: Rafał Bochniak.
Jeśli znacie jakieś potrawy o których mówili Wam dziadkowie lub rodzice, a które były popularne w naszej okolicy, to bardzo proszę o kontakt na adres e-mail: redakcja(@)chroberz.info
Przeczytaj również inne artykuły z tego cyklu.
Add a commentZapomniane-znalezione: nietypowy konik (4)
- Szczegóły
- redakcja
- Kategoria: Zapomniane - znalezione
Kiedyś każda duża miejscowość była dobrze funkcjonującym, samowystarczalnym organizmem. Większość niezbędnych do życia rzeczy, począwszy od żywności, a na wyrobach codziennego użytku skończywszy była wytwarzana w obrębie osady.
Nie inaczej było w przypadku Chrobrza, w którym istniały sklepy, restauracje, a także szereg większych i mniejszych zakładów rzemieślniczych. Krawiec, szewc, rymarz, piekarz, bednarz, kowal, stolarz, zegarmistrz, młynarz, to tylko niektóre z nich. Dla współczesnej młodzieży całkowite science fiction.
Po dawnych zakładach nie ma już śladu, próżno również szukać w Chrobrzu kogoś kto potrafi naprawić buty, podkuć konia czy też wykonać drewnianą beczkę. Wraz z rzemieślnikami do historii odeszły narzędzia, którymi się posługiwali, chociaż niektóre z nich udało się zachować i leżą gdzieś zakurzone w garażach czy też na strychach.
Jednym z nich jest konik rymarski pochodzący z okresu międzywojennego, który zachował się do naszych czasów w chroberskim gospodarstwie. Zanim napisze o samym urządzeniu, chciałem przybliżyć sam zawód rymarza. Najprościej rzecz ujmując rzemieślnicy ci zajmowali się wytwarzaniem i naprawą przedmiotów ze skóry. Początkowo zawód ten związany był głównie z miastami i większymi osadami, co łączyło się z rynkiem zbytu na produkowane przez nich wyroby.
Grafika autorstwa Rafała Bochniaka
Jednak wraz z rozwojem gospodarki folwarcznej rymarze coraz częściej zasiedlali wsie i majątki ziemskie. Chroberz jak wiemy był siedzibą dóbr należących do możnych rodów arystokratycznych. Ostatni z nich – Wielopolscy, doprowadził to rozkwitu dóbr skupionych wokół klucza chroberskiego. Wielopolscy na początku XX wieku posiadali nie tylko konie robocze (około 20-tu) ale również ponad 30-tu koni hodowlanych (rasy angloarabskiej), w tym cztery wspaniałe ogiery. Konie z Chrobrza brały udział w prestiżowych gonitwach na całym świecie, zdobywając pierwsze miejsca oraz nagrody dla właściciela i dosiadających ich dżokejów. Jak wspomina Janusz Kucharskich w swojej książce pt. „Wspomnienia z Chrobrza z lat 1938 – 1948”; „W boksach stajni chroberskiej stały konie, o których mówiło się i pisało w świecie, sławy wyścigów konnych w latach 1929 – 1939 – to klacze Extaza, Fallada oraz czołowe ogiery Nelson, Erudyt, Arrow...”.
Wielopolscy, okres międzywojenny. Stoją od prawej: Zygmunt Wielopolski, Marietta Wielopolska, Alfred Wielopolski, margrabia Aleksander Wielopolski, Maria Tyszkiewicz, Aleksander Wielopolski, Zofia Wielopolska - Szeptycka.
To wszystko wymagało zatrudnienia i szkolenia najlepszych w swoim fachu rymarzy. W chroberskim majątku rymarze znali się doskonale również na garbarstwie i tapicerstwie. Wytwarzano chomąta, lejce, uzdy, naszelniki, siodła, popręgi, ale także rzemienie do batów oraz cepów. Szefem rymarzy, który również przyuczał do tego zawodu swoich młodych następców był Feliks Piękoś. Po nim pieczę nad zakładem rymarskim w majątku objął jego syn Tadeusz, który wykształcił również swoich następców, m.in. Władysława Maja. Podczas drugiej wojny światowej włości Wielopolskiego zajęte zostały przez okupanta i zarządzał nim Liegenschaftsverwaltung. Pod „nosem”, którego szyto m.in. kabury dla okolicznych partyzantów (spod różnych znaków - PPR, AL, AK, NSZ, BCh).
Po zakończeniu działań wojennych i likwidacji majątków ziemskich, chroberscy rymarze musieli szukać innego zajęcia, również poza Chrobrzem. "Rękę" do tego przyłożyła również nowa władza, która wprowadziła dekret koncesjonujący garbarstwo i wyprawianie skór. Równocześnie zaczęły się pojawiać tanie wyroby produkowane na masową skalę w coraz liczniej powstających fabrykach.
Ostatnim rymarzem w naszej miejscowości, który wykonywał swój zawód jeszcze w początkach lat 2000-nych był mój dziadek Władysław Maj. Miał wtedy ponad 80 lat. Pamiętam jak w latach 90-tych wszystkie chomąta, lejce i inne elementy końskiego rynsztunku z okolic Chrobrza lądowały w jego domowym warsztacie. Parał się również tapicerstwem, reperując m.in. fotele w miejscowym ośrodku zdrowia, w tym fotel stomatologiczny. Zmarł w 2014 roku w wieku 96 lat.
W bogatym arsenale narzędzi rymarskich znajdowały się różnego rodzaju dratwy, igły, noże, nożyce, ściski, dziurkacze i szydła. W zasadzie proste i nieskomplikowane przyrządy, ponieważ cała praca rymarza opierała się na jego wiedzy, umiejętnościach i doświadczeniu. Jedynym „skomplikowanym” narzędziem był wspominany „konik rymarski”, czyli nic innego jak drewniane imadło osadzone na ławie. W zależności od inwencji stolarza lub wskazówek samego rymarza miało ono różnorakie ulepszenia; wydrążone miejsca na gwoździki, pineski, itp., specjalnie wyprofilowana ława, regulowana długość nóżek i inne. Konik służył do przytrzymywania skóry podczas szycia, dzięki czemu rymarz mógł operować szydłem i specjalnymi igłami. W twardym materiale jakim jest bez wątpienia skóra, najpierw robiono szydłem dziurki, a później przez nie przepuszczano igłę z dratwą lub specjalnymi nićmi.)
Zbigniew Skuza w swojej pracy „Ginące zawody w Polsce” pisze, że „Rymarzom okazywano na wsi stosunkowo dużo szacunku. Wykonywali odmienne w stosunku do społeczności wiejskiej zajęcia [...] byli kojarzeni z cieszącymi się większym uznaniem fachowcami miejskimi”.
Niestety zawód ten wraz z ostatnimi jej przedstawicielami przeszedł u nas do historii.
Autor: Paweł Bochniak. Grafika: Rafał Bochniak.
Add a commentZapomniane-znalezione: Co kiedyś jadano... (3-1)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Zapomniane - znalezione
Dziedzictwo naszej Małej Ojczyzny to również dziedzictwo kulinarne. Jednak jeśli ktoś liczy na ”fajerwerki” związane z wyszukanymi daniami lub choćby równie oryginalnymi jak kwaśnica i oscypek z Podhala, czy też sękacza z Podlasia lub śląskie kluski z dziurką, to srodze go zawiodę. Kuchnia mieszkańców Chrobrza i jego okolic, podobnie jak i całego regionu pogranicza kielecczyzny z małopolską, cechowała się prostotą. Niewyszukane dania, oparte głownie na ziemniakach, mące i kaszy stanowiły podstawę diety naszych przodków.
Grafika autorstwa Rafała Bochniaka
W artykułach nowego cyklu „Co kiedyś jadano…” w ramach "Zapomniane - znalezione" chciałbym przypomnieć przepisy na zapomniane przez nas dania, które gościły na stołach naszych pradziadków w XIX wieku, czy choćby jeszcze w wieku XX – tym. Artykuły wzbogacone będą o grafiki autorstwa Rafała Bochniaka oraz fotografie zaprzyjaźnionych autorów stron kulinarnych. Jak się będzie można przekonać niektóre dania sprzed kilku wieków przeżywają prawdziwy renesans w czasach nam współczesnych. Na pierwszy ogień idą trzy przepisy: na zacierkę na mleku, podpłomyk i chroberską macę.
Zacierka na mleku
Zaczynamy od zacierki na mleku. Czteroskładnikowej potrawy, której historia sięga setek lat wstecz. W Chrobrzu zacierka przygotowywana była głównie z mąki pszennej, chociaż wykorzystywano również mąkę żytnią
Podawano ją zarówno na śniadanie, obiad jak i kolację. Zacierka cieszyła się dużą popularnością ze względu na szybkość i prostotę przygotowania, co idealnie sprawdzało się w okresie wzmożonych prac polowych.
Składniki:
•Mąka pszenna (może też być żytnia)
•Jajko
•Szczypta soli
•Mleko
Wykonanie:
Z mąki, wody z dodatkiem soli przygotowujemy zwarte, w miarę twarde ciasto (twardsze niż na makaron). Jednocześnie gotujemy mleko, do którego możemy dodać szczyptę soli. Ciasto ścieramy na tarce o dużych oczkach nad gotującym się mlekiem.
Możemy też oddzielnie ugotować zacierkę w posolonej wodzie, odcedzić i dodać do ugotowanego już mleka.
Ciekawostka:
Za nim do powszechnego użycia weszły tarki, ciasto "zacierano" w rękach na małe kuleczki lub kluski o lekko wydłużonym kształcie i dodawano do mleka lub gotowano na wodzie.
fot. Klaudia Pioś http://trusskawkowa94.blogspot.com
Podpłomyki
Podpłomyki znano już w starożytności. Wzmianki o nich spotykamy w V wieku przed naszą erą oraz w Piśmie Świętym. „Małe chlebki” miały różny kształt i różniły się także składem w zależności od kraju pochodzenia. Jednak cechą wspólną tych wypieków była prostota składu i wykonania.
Z przekazów ustnych najstarszych mieszkańców Chrobrza można się dowiedzieć, że podpłomyki były wypiekane przy okazji pieczenia chleba. Najczęściej z ciasta przygotowywanego z mąki żytniej razowej. W zależności od upodobania gospodyni i domowników podpłomyki smarowano z wierzchu wodą z cukrem bądź jajkiem z cukrem, a w „bogatszej” wersji miodem. Posypywano także makiem.
Składniki:
•Mąka żytnia razowa (może być pszenna)
•Woda
•Zakwas
•Sól
Wykonanie:
Przepis w porównaniu z zacierką na mleku zdecydowanie bardziej skomplikowany i czasochłonny. Jednak po dojściu do wprawy nie będzie stanowił przeszkody.
Na samym początku przygotowujemy zaczyn. Potrzebna nam będzie do tego mąka, zakwas i woda [przepis na zakwas znajdziecie pod adresem: http://przepisnachleb.pl/zakwas/zakwas-zytni/]. Składniki mieszamy i odstawiamy na plus/minus 18-19 godzin. Po tym czasie dodajemy do zaczynu mąkę, sól i wodę. Wszystko mieszamy do jednolitej konsystencji, przykrywamy lnianą ściereczką i zostawiamy w ciepłym miejscu do wyrośnięcia.
Po około 30-40 minutach formujemy z ciasta podpłomyki i wkładamy do pieca (najlepiej chlebowego).
Ciekawostka:
Gospodynie nigdy do końca nie zużywały ciasta chlebowego. Zawsze w dzieży [naczynie służące do rozczyniania mąki i wyrastania ciasta chlebowego] pozostawiały kulkę ciasta, które było wykorzystywane przy kolejnym pieczeniu jako dodatek do przygotowywanego zaczynu.
Skąd wiadomo było, że temperatura pieca chlebowego jest odpowiednia? Sprawdzano wygląd cegieł w środku paleniska i jeśli wstępnie uznano, że temperatura jest odpowiednia to wrzucano garstkę mąki i sprawdzono czy się spala. Jeśli tak, to przystępowano do wymiatania wypalonego drewna i popiołu za pomocą drapachy (miotła z gałązek wikliny lub brzozy) owiniętej namoczoną szmatą.
fot. Leszek Horwath, www.potrawyregionalne.pl
Chroberska maca
Nazwa dość robocza, wynikająca bardziej z charakteru wypieku niż z tradycyjnych przekazów. Na dobrą sprawę nie spotkałem się z nazwą dla cienkiego placuszka wypiekanego na blasze kuchennego pieca. Przypomina żydowską macę lub tortille.
Nasi przodkowie byli bardzo praktycznymi ludźmi, którzy nie pozwalali na to, aby cokolwiek się zmarnowało. I tak jak podpłomyk powstawał z resztek ciasta chlebowego, tak i nasza maca również jest efektem wykorzystania resztek ciasta, tym razem makaronowego.
Składniki:
•Mąka
•Szczypta soli
•Jajka
•Woda
Wykonanie:
Ilość składników zależy od tego jak wiele takich placuszków chcemy upiec. Dobrymi proporcjami na początek jest wykorzystanie trzech i półki szklanki mąki, dodajemy sól (około płaskiej łyżeczki stołowej). Tworzymy charakterystyczny kopczyk, na szczycie, którego robimy miejsce na cztery jajka. Wszystko mieszamy i wyrabiamy najlepiej na stolnicy (lub innej płaskiej powierzchni) podsypanej mąką, aby ciasto się nie przyklejało. Ważne jest, aby było ono jednolite i elastyczne. Odpowiednią konsystencję możemy uzyskać dodając wodę (jeśli ciasto jest zbyt suche) lub mąkę (jeśli jest za rzadkie). Tak przygotowaną masę odstawiamy na około 20 minut, nie zapominając o przykryciu ściereczką.
Po upływie około 20 minut ciasto dzielimy na porcje. Jedną z nich bierzemy i rozwałkowujemy na prostokąt lub kwadrat. Pozostałe porcje trzymamy przykryte ściereczką, chroniąc ciasto przed wyschnięciem. Uformowany przez nas prostokąt/kwadrat tniemy na odpowiednie kawałki, które będą odpowiadały naszym placuszkom.
Następnie kładziemy je na rozgrzaną blachę kuchennego pieca lub na suchą, rozgrzaną patelnię.
Pasjonaci współczesnej kuchni wykorzystują takie placuszki, jako podkłady do malutkich pizz lub innych kulinarnych wariacji.
Tak kiedyś piekło się cienkie placuszki z ciasta makaronowego
fot. www.eszkola-wielkopolska.pl
Jeśli znacie jakieś potrawy o których mówili Wam dziadkowie lub rodzice, a które były popularne w naszej okolicy, to bardzo proszę o kontakt na adres e-mail: redakcja(@)chroberz.info
Autor: Paweł Bochniak. Grafika: Rafał Bochniak.
Specjalne podziękowania dla autorów stron kulinarnych Pani Klaudii Pioś i Pana Leszka Horwatha