Zgodnie z tradycją przypominamy kolejne "strachy dobajowe", czyli dwa opowiadania śp. Bolesława Dobaja, które powstały za jego życia. Były one wynikiem skrupulatnej pracy polegającej na spisywaniu opowieści mieszkańców Chrobrza o duchach i demonach. Bezcenny zapis wierzeń, doświadczeń i sytuacji … Opowieści zilustrowane są grafikami autorstwa Rafała Bochniaka.

DIABEŁ W POSTACI KOZY. ROK 1940

Za okupacji obaj z Majem Władkiem, synem sąsiada, już od kwietnia, kiedy kra poszła do morza, a rzeka weszła w koryto zakładaliśmy sznury w Nidzie na ryby. Zakładaliśmy w różnych miejscach, raz z tej strony, to znów z tamtej strony mostu. Mój ojciec jako doświadczony rybak radził mi rzucać sznury na głębinach, bo tam siedzą duże ryby.

- A czy ryby siedzą? – pytaliśmy ojca.

- Jak nie siedzą to leżą sobie, cymbały. Wy tu będziecie mi dochodzić czy siedzą czy leżą. Róbcie co wam radzę.

Zatem poszliśmy we dwóch założyć sznury powyżej i poniżej przyczółka mostu. Założyliśmy nosówki i rzuciliśmy po dwa sznurki i zaraz poszliśmy spać, bo przed wschodem słońca trzeba wstać.

Przyczółki mostu od strony wody obłożone były dębowymi balami, chroniącymi most od kry lodowej. Tam to właśnie było głęboko i ciemno, tam też chroniły się sumy i węgorze. Umówiliśmy się, że który z nas wcześniej wstanie ten zbudzi drugiego, bo jeśli złapie się węgorza, a słońce wzejdzie to zwykle węgorz się ukręci i pójdzie. Doświadczyliśmy już tego kilka razy, kiedy nie chciało nam się wstać. Zdawało mi się, że dopiero co się spać położyłem, a tu budzi mnie matka moja i mówi:

- No wstawaj rybaku, kazałeś się obudzić to wstawaj. Przyniesiesz węgorzy to będziemy smażyć.


Diabeł w postaci kozy (grafika Rofe art)

Matka moja żartowała bo gdzie by mi się tam udało nałapać węgorzy, choć do łowów miałem smykałkę i szczęście jak mój ojciec. Zły byłem, że muszę wstawać, no ale skoro sam kazałem matce obudzić się. Zerwałem się więc z nadzieją, że tam na pewno coś się złapało, jak nie na jednym to na drugim sznurze, bo w tym czasie było jeszcze sporo ryb w Nidzie. Zaspany byłem, ale przemyłem oczy zimną wodą, ubrałem się, śpioch gdzieś odleciał i już po bólu i po złości. Nadzieja za to zwiększała się, aż mnie tam coś łechtało w dołku, że tam na sznurach na pewno coś jest. Zdjąłem więc torbę z płotu i poszedłem budzić Władka. Zastukałem w okno, a kiedy Władek odezwał się, ja czekałem chwilę, aż się ubierze. Na wschodzie zorza już rozlała się w przeróżnych barwach, od granatu poprzez fiolet, seledyn i złoto. Nad łąkami i rzeką snuły się opary mlecznej mgły. Jak to zwykle bywa przed wschodem słońca to i psy się pośpią. Wokół panowała cisza. Wreszcie skrzypnęły drzwi wyszedł Władek zaspany jeszcze, wziął torbę z płotu i poszliśmy wyciągnąć sznury z nadzieją połowu. Noc była ciepła. Na moich sznurach były dwa węgorze i znaczny sum. Teraz wyciągamy sznury Władka. Jest już całkiem widno. Słońce już pewnie będzie wschodzić, ale jeszcze nie wygląda spoza wzgórz. Władek grzebie w wodzie, szuka palika od sznura. Ja tymczasem stoję i patrzę się na groble, po drugiej stronie rzeki i widzę dużą kozę, która biegnie truchcikiem groblą do mostu.

- Patrz Władek - pokazałem ręką – do mostu biegnie koza.

Władek spojrzał i powiedział:

- Czyja to może być koza?

- Może komu uciekła? Tu od nas nikt nie pasie kozy po tamtej stronie rzeki – powiedziałem.

- Kozy cyganów pasą się, ale po tej stronie. Patrzejże ! Bo niby to koza a nie koza- - mówi Władek.

Zatrzymał się, stanął i sznura nie wyciąga.

- Owa koza spieszy się do mostu. Ona sama tu przybiegnie na tą stronę, to zobaczymy czyja. Patrz! – koza to czy nie koza. Chwilami zdawała się być większa od kozy.

- Na pewno koza – mówi Władek – chwilami wydaje mi się , że to diabeł nie koza, tak była podobna do szatana o dwóch głowach z rogami, a nie do kozy.

Koza ta dopadła mostu, ale nie przeszła na naszą stronę, tam się skryła za przyczółkiem grobli. Władek wyciągnął sznur, odczepił dwa węgorki i powiedział:

- Idziemy tam, sznur zwinę później.

Ja patrzyłem wciąż na drugą stronę rzeki i pytałem sam siebie czy też jest tam ta koza. Przeszliśmy most więc ja mówię Władkowi:

- Ty patrz z tej strony, a ja z tej. No i co - wołam - jest koza?

- Nie, nie ma - mówi Władek.

- To zejdź ze skarpy po tamtej stronie, a ja po tej i zejdziemy się pod mostem. Koza nie igła, musi się znaleźć.

Zeszliśmy się pod mostem.

- A może to sam diabeł?

- Czy nie była podobna do diabła, co to u ciebie w książce namalowany? Rzeczywiście chwilami była podobna do tego właśnie diabła. Słońce już wzeszło jak młyńskie koło czerwone i oderwało się od wzgórza.

- Widzisz przecież, że jest dzień, bo widno jest, czy wierzysz, że to była koza? – powiedziałem do Władka. Niby mówią, że cudów nie ma, ale cuda są bo jeśli to była koza, to nie mogła przecież zniknąć i rozpłynąć się. Wokół przyczółka nie rósł ani jeden krzaczek, traw jeszcze nie było, a dalej płaskie czyste łąki jak na dłoni.

- Chodźmy – powiedział Władek, bo ja się trochę boję.

- Czego? – zapytałem.

- Bo jeśli mówią, że nie diabeł, to gdzie się mogła podziać ta koza?

DUCH SĄSIADA I SEN WUJKA. ROK 1890

Wujo mojej matki – Ciepliński mieszkał na środku wsi. Od jego domu do gościńca, na którym stał kościół i cmentarz prowadziła tu jedyna ścieżka między jego podwórzem a płotem sąsiada Grzyba. Drogą trzeba było nakładać drugie tyle drogi, by dostać się wokół do jego domu.

Kiedy wujo był młody, kilkanaście lat po powstaniu styczniowym, pewnej niedzieli ścieżka tą koło jego domu przechodził Matus – były powstaniec. Matus akurat szedł z odpustu, a wujo tej niedzieli siedział na ławeczce pod oknem. Wujo był w dobrym humorze, zagadał więc do Matusa, mając wielką ciekawość dowiedzieć się bliższych szczegółów o powstaniu. Zaprosił Matusa na obiad, postawił butelkę mocnej na miodzie, ale Matus rozmownym nie był. Dopiero po kilku kieliszkach Matusowi język rozkręcał się. Zaczął więc Matus opowiadać o swojej pierwszej i ostatniej bitwie, gdzieś blisko Chmielnika.

- Kiedy zabrali mnie z Chrobrza do powstania to tylko jeden dzień dali nam giwery i ćwiczyli nas jak się strzela. Ten starszy to tak nas jucha ćwiczył, że jak bedziewa się bić, to każdy musi być schowany jak w lesie, to za drzewem mamy się chować i prać, a jak we wsi to niech każdy szuko sobie zachylinio. Tyle żem się nauczył szczylać, a w nocy już my poszli za rzekę przez Marzęcin, gdzie nos Ruscy naszli. Biliśwa się dosyć długo, to juści pamiętam ten dzień 18 marca jak nos Ruski otoczyli. Jedna część naszych padła, a jedną część zabrali do niewoli. Tylko jedna część naszych wyszła cało z tego piekła. Tych zabranych zaraz powieźli do Kielc i tam zamknęli we więzieniu, a stamtąd powieźli na Sybir.

Matus choć ranny myślał przecie o własnej skórze. Przy odrobinie szczęścia schował się pod mostek. W mostku tym jeden z grubych pali był spróchniały i Matus jedną ręką trzymał się za ranę w nodze, a drugą zerwał ten pal i stoczył do rowu, a sam się wcisnął do wnęki ostatkiem siły, tamując krew portkami. Tak przetrwał bez kropli wody do nocy, a rana tamowana koszulą i portkami przyschła. Słyszał jak Ruskie sołdaty chodzili i szukali powstańców, krzyczeli:

- No! Ty matieżnik wychadi, pajdi siuda.

Sołdaty zaglądali pod mostek, ale już z daleka widać było, że nie ma nikogo. Matus truchlał z obawy i mówił sobie: - No teraz już po mnie, chyba że mnie Najświętsza Panienka obroni, a jak nie obroni to pójdę na Sybir.

Kiedy się ściemniło Matus dowlókł się do chaty pod lasem, trzymając ranę w garści. Tam ranę mu obmyto i owiązano. W stogu siana przeleżał dwa dni, a nocą chłop pod sianem i słomą przewiózł go do Chrobrza bocznymi drogami. W domu Matus chorzał jeszcze długi czas, ale młody był to i drętwe nogi zwyciężył.

Po amnestii Matus dopiero się ujawnił podpisując zeznanie jako przymusem został pojmany do powstania choć właściwie nie tak było, jeno nasz wódz Langiewicz wydał taki dekret, że każdy powstańczy ochotnik dostanie kawał ornej ziemi i drewno na dom. Wtedy się Matus zgłosił jakoby dzisiaj, a jutro już ponieśli klęskę i tyle się nawojował. Obecnie Matus codziennie chodził tą ścieżką do kościoła na grób żony. Od tego czasu Matus przychodził pomagać wujowi w gospodarstwie, bo i wujo płacił mu hojną ręką, bo sam był patriotą i jak mógł pomagał tym, którzy byli przeciw carowi. W końcu Matus stał się prawie członkiem rodziny wuja. Spać tylko chodził do swego domu, by go ktoś nie oporządził, jak mówił Matus, bo złodzieje często kogoś okradali.


Zjawa (fot. Rofe art)

Pewnego dnia poprosił wuja, by mu pożyczył zaprzęgu, to sobie przywiezie drzewo z lasu. Dał mu więc wujo koni i wozu i Matus pojechał po drzewo. W lesie Matus spuścił sosnę, która według przewidywań Matusa nie upadła tu, gdzie przewidywał, ale zwaliła się na gałęzie innych drzew. Właśnie jedna z tych gałęzi trąciła go nie gdzie indziej ale w zabliźnioną ranę, że się podnieść nie mógł, więc zamiast drzewa przywieziono na wozie Matusa. Doktor powiedział, że kość w miejscu dawnej rany jest przetrącona. Niedługo leżał Matus, bo się wdała gangrena i pewnej nocy Matus wyzionął ducha.

Od śmierci Matusa upłynęło już parę lat. Wujo ciągłe wspominał Matusa jako jednego z powierników, ale pamięć o nim zaczęła się już zacierać przy codziennych troskach i zabiegach. Lato się już kończyło, było już pod koniec września i noce były już długie i ciemne. Pies wuja Mucek co noc w późnych godzinach prowadził kogoś tą ścieżką od gościńca, ale wujo sobie z tego nic nie robił, ano biedoty było dużo, wiec i ptaki niebieskie żyć muszą jak mówił wujo. Wreszcie którejś z kolei nocy wujo zaciekawił się, kto też ciągle tędy chodzi o tak późnej porze.

Kiedy Mucek zaczął już prowadzić kogoś od cmentarza wujo wyszedł na próg i patrzył. Mucek szczekał rzadko. Cham...cham...cham..., ale kiedy ten ktoś zbliżał się Mucek szczekał coraz częściej. Wujo patrzył i nic nie widział. Wreszcie zawołał: - Mucek! Bierz go!

Mucek zaatakował z wielkim jazgotem, ale uderzony kijem zakwiczał i uciekł między nogi wuja.

- Albom ślepy, albo co? Któż go uderzył, kiedy nikogo nie widzę – pomyślał wujo.

- Przecież noc nie jest ciemna – wypatrywał tego kogoś i nie widział. Dreszczyk tylko przeleciał mu po plecach, więc zamknął drzwi i wszedł do izby. Mucek szczekał dalej, ale bał się atakować i wtedy uderzyło w drzwi ogromną siłą, jakoby zeschłą bryłą gliny. Wtedy wujo zaświecił latarkę i wyszedł zobaczyć co się dzieje. Obejrzał drzwi nie widząc śladu uderzenia rzekomej bryły ziemi. Mucek uciekł i nie przychodził na wołanie. Wujo zamknął więc drzwi i zgasił latarkę. Tak ogromnie mu się teraz spać zachciało. Co tylko się położył i już śpi. Śni mu się Matus na podwórzu w sukmanie i mówi:

- Nie wiesz to, że ja stale chodzę tędy do domu? Patrzaj no! Poszczułeś mnie psem i rozerwał mi sukmanę. Nie wiesz to, że jako w niebie tak i na ziemi? To nie rób tego więcej.

Wtedy wujo się obudził i sam sobie dał napomnienie:

- Daruj Matus, przecież nie wiedziałem, że to ty tędy chodzisz.


Opowiadania p. Dobaja z Chrobrza osiągnęły ogólnopolską sławę, ale o tym w innym artykule...

>> Po więcej ciekawych historii zapraszamy do działu
"Zapomniane - znalezione" <<