Kolejką do Chrobrza
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Znalezione
GŁOS PIŃCZOWSKI Nr 12
KOLEJKĄ DO CHROBRZA
Z inicjatywy p. starosty Lamot-Wrony zarząd kolejki sejmikowej zorganizował w poniedziałek dnia 11 bm. próbną jazdę kolejką do Chrobrza.
Trzeba bowiem zdradzić tajemnicę, że w chwili kiedy piszemy felieton tzw. nawierzchnia, czyli szyny są ułożone już do Chrobrza.
Do Chrobrza tedy z "głównego" dwórca w Pińczowie po raz pierwszy prawdopodobnie za życia najsędziwszych obywateli miasta miał wyruszyć za chwilę prawdziwy autentyczny "pociąg" z pierwszym większym nieoficjalnym osobowym "ładunkiem", jakby się w tym wypadku wyraził fachowiec.
Była godzina 4-ta popołudniu. Gorączkę niecierpliwych potęgował jeszcze zawzięcie żar słoneczny, po chłodach lipcowych wcale miła, choć w tym wypadku "coś niecoś" za gorąca niespodzianka. Było się też czego niecierpliwić, bo zapowiedziany na 4-ta godzinę odjazd dzięki naszej tradycyjnej punktualności odwlókł się o całą godzinę. Nic więc dziwnego, że jeden z panów, który dla "przewiewu" ulokował się na otwartym wagoniku z szynami, po godzinnym takim "przewiewie" i grzaniu się od góry i od dołu (a rozgrzane szyny, to co?). miał wcale niezadowolona minę...
Ale zebrali się zaproszeni i po ogólnem wypróbowaniu, gdzie też to będzie najlepiej siedzieć, jakoś się ulokowało i - jazda.
Przyznam się, że sam się excytowałem na myśl jak to się teraz jedzie - koleją - do Chrobrza... Bo dotąd Chroberz znałem tylko z mozolnych i niedostępnych dróg piaszczystych, kędy spokojny człowieczysko, chcąc przebrnąć, musiał - a juści - spocić się i naprzeklinać niemało. Więc przyznam, że jazda teraz koleją w tą stronę niemało miała w sobie pierwiastka emocjonującego, o ile wręcz nie wydawała się pierwszą wyprawa w niedostępne dotąd kraje egzotyczne, mająca jednak wszelkie szanse zwyciężenia niezwyciężonej dotąd przyrody. Więc - jazda.
Po dwu minutach byliśmy już na pierwszym moście na Nidzie.
Wtem - stop. Gwizdki się rozlegają, pociąg staje. Co takiego, co się stało? Na pociąg w biegu wskoczyło trzech panów, wobec czego p. starosta zatrzymał pociąg i dla odstraszającego przykładu dla sequentes kazał im zsiąść i wrócić z niepysznymi minami do domu.
Słusznie. Nie wskakiwać. To grozi bezlitosna śmiercią.
Za chwilę jedziemy dalej. Mijamy drugi most, przejeżdżamy obok przepisowo, pięknie zamkniętego "szlabanu", skręcamy z szosy na pole i w las. Coraz prędzej, coraz pewniej, coraz z większym zapałem...
Zbliżają się znane mi z poprzedniej egzotyczności piachy, czyli mówiąc językiem tubylców "droga do Chrobrza". No, jak one teraz wyglądają? Przyglądam się... Wielkie nic. Tak jakby ich nie było. Ba, bo jedziemy już teraz kolejką. Jedziemy najswobodniejszym galopem, (o ile tak o kolejce w ogóle wyrażać się wypada) i nic nas teraz te piachy nie obchodzą. Niech sobie będą. Mijamy je też z podniecającą szybkością, wspominając tylko owe czasy, kiedy się tedy prędzej nie można było przedostać, jak co najmniej w przeciągu pół godziny. Obecnie przejedziemy te przestrzeń w przeciągu paru minut.
Z jednej i drugiej strony toru las. Piękny las. Powietrze cudowne. Po Pińczowie przecudowne. Oddycha się pełną piersią. Myślę, że w przyszłości z powodzeniem może tu stanąć dzięki przeprowadzonej kolejce drugi jaki Otwock, lub jeszcze piękniejsze letnisko pod-pińczowskie podmiejskie. W przyszłości. Na razie idealne miejsce do wycieczek. Oczywiście pod warunkiem uzyskania na to zgody właściciela i od zarządu kolejki pociągów wycieczkowych.
Nie mamy jednak czasu na długie refleksje. Tłuczemy się jeszcze chwilę, jak przysłowiowy Marek po piekle, po lesie zgrzytem żelaza i stukotem kół i zajeżdżamy na stację - Młodzawy... Młodzawy. Czy one się kiedy tego spodziewały, że będą figurować na liście stacji europejskich? Stacji, czy przystanków, wszystko jedno. W każdym razie obecnie tu Europa. A dawniej to tu diabeł tylko mówił dobranoc. Obecnie ruch. Coprawda dzięki temu wszystkie gęsi pouciekały na nasz widok, a krowy odrazu po cztery metry wyskakiwały ze strachu. Ale to witają zbliżenie się Europy i patrzą na tą "swoją" kolejkę, jak na wybawiciela. Bo jakże teraz inna przyszłość przed inni, niż dotąd.
W Młodzawach stacja: dwa rozgałęzienia, dwa tory, słupek z tablicą i napisem, uradowane twarze ogorzałych mieszkańców - tyle. Po dłuższym odpoczynku tu - jedziemy do Chrobrza.
Za Młodzawami "nawierzchnia" świeżo ułożona, więc jedziemy powoli. Ostrożność nie zawadzi. Natomiast krajobraz piękny w dalszym ciągu i nadzwyczaj malowniczy. Wspaniała panorama z kościołem w Młodzawach na górze. Na lewo Krzyżanowicze. Na wprost Chroberz. Tor wije się najpierw u podnóża wzniesienia, następnie prosto wybiega na łąki. Na torze wre robota. Pracują sumiennie robotnicy; przedsiębiorcy, którzy prowadzą robotę jeszcze "sumienniej" doglądają. Stajemy. Koniec. Nawierzchnia narazie dotąd ułożona. "Wyładunek" ludzi i przywiezionego materiału.
Do pociągu podchodzą robotnicy i zabierają się bez straty czasu do wyładowania szyn i podkładów. Przypatrujemy się tej robocie. Jest się czemu przypatrywać i pochwalić: nawet maszyna z lepszą sprawnością i precyzyjnością w rozłożeniu czynności nie pracowałaby. Podziwiamy w duchu i chwalimy pracę, życząc od serca "szczęść Boże".
Po rozejrzeniu się po okolicy, zabieramy się z iście miejskim apetytem do wcale poważnie wyglądającego garnka z zsiadłym mlekiem i - wcale zresztą bogobojnie - zakańczamy wycieczkę...
Wracaliśmy już po zachodzie, kiedy słońce czerwonym blaskiem rumieniło twarze rozbawionych kółek, a wiatr chłodnawy od rzeki niósł z dala gdzieś przedwieczorne dzwonienia. Do Pińczowa wjeżdżaliśmy z zapasem nowych sił, zaczerpniętych chwilą swobodnego nastroju na łonie natury i pokrzepieni przykładem i widokiem pracy niezmordowanych i zapatrzonych z ukochaniem w swoje dzieło i swój warsztat ludzi.
Przeklepał: MAC, pinczow.com
Znalezione: Wodny młyn w TVN24
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Znalezione
Nowy Korczyn, Sandomierz, Kazimierz Dolny, Warszawa, Płock i wreszcie Gdańsk - taką trasę, przepłynie w sierpniu replika XIX-wiecznego młyna wodnego. To nowy pomysł promocji regionu świętokrzyskiego i Muzeum Wsi Kieleckiej.
XIX-wieczny młyn wodny przepłynie Wisłą łącznie 760 kilometrów, cumując po drodze każdego dnia w wielu miejscach. Tam odbywać się będą pokazy mielenia mąki, spotkania z miejscową społecznością oraz degustacje świętokrzyskich specjałów.
Młyn na specjalnie przygotowanej platformie pływającej ma wyruszyć 18 sierpnia z Nowego Korczyna (woj. świętokrzyskie), aby po 18 dniach dotrzeć do Gdańska.
Pierwszy w Polsce
- W Polsce nie zachowały się takie młyny, nie ma też replik, nasza będzie pierwsza – tłumaczy Grażyna Czerwińska z Muzeum Wsi Kieleckiej, które jest współorganizatorem rejsu. - Pomysł na jego budowę pojawił się w zeszłym roku, po tym jak muzeum postanowiło uzupełnić kolekcję młynów w Skansenie w Tokarni – tłumaczy.
- Kiedyś były one bardzo popularne, na Nidzie istniały jeszcze na początku ubiegłego wieku, wtedy można powiedzieć, że był to bardzo nowoczesny pomysł, bo młyny popływały wprost do ludzi, który chcieli zmielić zboże – wyjaśnia Czerwińska.
Budują replikę
Replika młyna jest przygotowywana przez Klub Wodniacki "Kon Tiki" z Pińczowa. Na platformie pływającej o wymiarach 8 m na 6 m, wykonanej według starych projektów znajdą się żarna napędzane wodnym kołem. – Codziennie od maja pracujemy nad tą repliką, całość konstrukcji ma ok. 5,5 tony, wszystko robimy sami – wyjaśnia Piotr Siemański, prezes stowarzyszenia.
Platforma pływająca z budynkiem jest teraz sprawdzana na zbiorniku wodnym w Pińczowie. Po zakończeniu testów młyn zostanie przewieziony na Wisłę w Nowym Korczynie, gdzie nastąpi jego wodowanie i pokazowe mielenie zboża na chleb dożynkowy.
Zostanie w muzeum
Po zakończeniu rejsu młyn zostanie przewieziony do Skansenu w Tokarni koło Kielc. Organizatorami rejsu jest Muzeum Wsi Kieleckiej w Tokarni, Klub Wodniacki "Kon-Tiki" w Pińczowie oraz Ośrodek Kulturalno-Historyczny w Chrobrzu.
Park Etnograficzny w Tokarni, który jest oddziałem Muzeum Wsi Kieleckiej, skupia zabytkowe obiekty budownictwa drewnianego przeniesione z różnych miejscowości regionu świętokrzyskiego. Na terenie o powierzchni 65 ha można zobaczyć wiatraki, kuźnię, zabudowania dworsko-folwarczne, obiekty sakralne oraz budynki użyteczności publicznej takie jak szkoła czy sklep. Pejzaż skansenu nawiązuje do XVIII i XIX-wiecznej polskiej wsi. Docelowo ma się w nim znajdować 120 obiektów.
Źródło: Muzeum Wsi Kieleckiej Tak wyglądał oryginalny młyn wodny
Artykuł pochodzi ze strony: http://www.tvn24.pl/pomorze,42/replika-xix-wiecznego-mlyna-splynie-wisla-do-gdanska,341943.html
- Zdjęcia z montażu wodnego młyna na wodzie można obejrzeć na profilu fb Klubu Wodnego Kon - Tiki Pińczów: https://www.facebook.com/media/set/?set=a.491216040961715.1073741834.348763128540341&type=1
Dziki Zachód był bliżej niż sądzisz (8)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Znalezione
Wspomnienia dziadków spisał Andrzej Kuszak
Żeby być na miejscu koło południa trzeba było wyruszyć już w nocy, droga była długa i z kilkoma przesiadkami. Jeszcze jakieś trzydzieści lat temu nie było tyle dróg co teraz, a przede wszystkim nie było samochodów. PKS-y co prawda kursowały, ale nie tam, bo tam można było dojść tylko pieszo, a jak pogoda dopisała i udało się napotkać dobrego człowieka to czasem podwiózł wozem, często takim jeszcze na drewnianych kołach. Jedynym środkiem transportu na jaki można było liczyć była kolej, a i to nie zawsze.
Pierwsza przesiadka była zawsze w Radomiu lub w Kielcach, dalej jechało się do Jędrzejowa. Dopiero tu zaczynała się prawdziwa tułaczka trwająca co najmniej drugie tyle czasu. Dalszą część trasy przemierzało się kolejką wąskotorową JKD, która nie śpiesząc się jechała przez dolinę Nidy do Pińczowa i dalej. Niestety na niekorzyść jadących dalej, podróż często kończyła się w Pińczowie. Jeśli pogoda dopisała i nie było dużych deszczy po długiej podróży należało wysiąść na stacji w Chrobrzu, jeśli było inaczej zawiadowca stacji w Pińczowie oznajmiał, że trzy dni temu podmyło tory lub most i pociąg kończy kurs. Pasażerowie w tym momencie byli zdani tylko na siebie. W tamtych czasach nie było busa na którego można było się przesiąść, a nawet gdyby był to nie było drogi. Jedyne co można było zrobić to wyruszyć pieszo lub nocować w Pińczowie i jechać dalej gdy szlak, często jeszcze dla parowozu, zostanie udrożniony. Pocieszeniem w takiej sytuacji może być to, że i tak nawet gdyby wysiąść w Chrobrzu to też trzeba było wędrować dalej pieszo. Najgorszym wariantem była sytuacja gdy tory były uszkodzone, a było sucho, ?i upał jak cholera? i nie chodzi tu o to że trasa jaką trzeba było przejść, to co najmniej 20km, ale o to, że trzeba było iść leśną szosą wysypaną z białego kamienia. W upalne dni idąc taką drogą pył spod nóg unosił się jak para, "puch puch" za każdym razem przy stawianiu nogi na gruncie, każdy kto szedł przez las młodzawski wychodził z niego jak z młyna, a sam las przy drodze wyglądał jak zasypany śniegiem.
Inną trudnością było błoto w wąwozach już na ostatnim odcinku drogi, Jeśli znalazł się chłop z wozem można było być na miejscu względnie czystym, względnie gdyż błoto było takie, że koła wozu zanurzały się w nim do osi. Bywało tak że błoto tak strasznie chlapało, że Ci co szli na piechotę bywali czyści od tych na wozie. Do wsi prowadziła tylko jedna taka droga i to wąskim wąwozem w którym mieścił się tylko jeden wóz, dlatego zanim się wjeżdżało, ktoś musiał pobiec na drugi koniec i pilnować żeby nikt nie wjeżdżał od drugiej strony drugim wozem. Oczywiście dziś sytuacja jest zupełnie inna, dawnym wąwozem po którym są widoczne jeszcze ślady, mogą minąć się dwa samochody, ale mimo to dojazd zimą, nawet dobrym samochodem, nadal może dostarczyć wielu emocji lub może być niemożliwy. Droga jest kręta i z dużymi wzniesieniami.
Droga pieszo przez wąwóz, gdy było błoto, była też nie najbardziej udana, bez kaloszy ani rusz, a i tak za każdym krokiem należało wyciągać je z pomocą rąk z błotnistego podłoża. Alternatywą była ścieżka przez las. Ludzie kierowali się lasem wedle stałych punktów orientacyjnych, które to były kapliczkami - niektóre z nich pozostały do dziś. Jednak idąc przez las trzeba było wspinać się na górę, a dopiero wtedy zejść do doliny w której znajdowała się wieś. Wędrówka przez las, szczególnie po zmierzchu, nie należała do bezpiecznych, gdyż w okolicy grasowali bandyci. Ci co mieli broń, szli z odbezpieczonym pistoletem i palcem na spuście aby w każdej chwili zareagować "i jebut jakiegoś ...".
Stacja Kolejki Wąskotorowej w Chrobrzu
(fotografia pochodzi ze strony fotopolska.eu, http://fotopolska.eu/foto/367/367810.jpg)
Wieś mieści się w dolinie pomiędzy pagórkami o wzniesieniu około 300m n.p.m., co powoduje że jest umieszczona w pięknej lokacji lecz przez to przez wiele lat była niedostępna. Wola Chroberska była oddzielona od reszty świata przez wiele lat, co skutkowało m.in. brakiem nowinek technicznych takich jak: telefon, bieżąca woda (jest tam dopiero od paru lat), a nawet, we wsi nikt nie miał zegarka aż do końca lat 80-tych. Życie toczyło się tam w zgodzie z natura, ludzie wstawali ze słońcem, gdy szczytowało robili przerwę w pracach polnych i szykowali obiad, a potem znowu robota aż do zachodu. Jednak brak zegarka mógł być utrapieniem, szczególnie wtedy gdy była potrzeba wybrać się po za wieś np. do Pińczowa. I tu koło się zatacza, gdyż jedyny środek komunikacji, to oczywiście kolejka, która kursowała według rozkładu i w Chrobrzu była już o 6 rano. Więc aby dotrzeć o odpowiedniej porze na stacje wstawało się gdy kogut zapiał, a że czasem zapiał o piątej, czasem o trzeciej, czasem o drugiej w nocy, to i tak trzeba było wyruszyć w drogę. Znów czekało do przejścia kilka kilometrów drogi powrotnej przez wąwóz, lub las, aż do stacji. Często dopiero na miejscu w małej poczekalni, gdzie była już masa ludzi i nie najmilszy zapach potu, można było się przekonać, ze do pociągu jeszcze pozostało np. 2 godziny. Ale nie było wyjścia trzeba było czekać na ten parowóz, wokół którego toczyło się całe życie, handlarzy, kupujących jadących na targ, bliskich chcących odwiedzić swoich krewnych... zupełnie jak na dzikim zachodzie.
Źródło: Andrzej Kuszak, http://www.pinczow.com/news/display.php?ID=5452#comm {jcomments on}
Add a commentZnalezione (7): "Doniesienia prywatne"
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Znalezione
(skan pierwszej strony nr.41 gazety)
Miłosz z Andrzejewskim gościli w Chrobrzu
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Znalezione
Coraz więcej materiałów dostępnych jest w wersji elektronicznej, nic więc dziwnego że znajdujemy kolejne opisy wizyty pisarza Czesława Miłosza w Chrobrzu. Polski noblista gościł w naszej miejscowości kilka dni u swojego znajomego, również pisarza Józefa Mortona. Miłoszowi w Chrobrzu towarzyszył inny literat, późniejszy poseł, działacz KOR-u – Jerzy Andrzejewski.
Rzecz miała miejsce w sierpniu 1941 roku. Miłosz z Andrzejewskim jechali z okupowanej Warszawy do Krzeszowic, rodzinnej miejscowości Kazimierza Wyki, późniejszego profesora, posła na Sejm PRL. Sam Andrzejewski tak o tym pisze: „przed tym parę dni zatrzymaliśmy się w Chrobrzu u Józefa Mortona, a potem wąskotorową kolejką dobrnęliśmy po całym dniu podróży do Kocmyrzowa, do Krakowa szliśmy piechotą, było już dość późno”.
Jerzy Andrzejewski, Czesław Miłosz i Kazimierz Wyka, Krzeszowice, 1941 r.
Jakub Wątor w artykule, który ukazał się w Gazie Wyborczej tak opisał ta historię:
Tego nawet literaci z Ponidzia nie wiedzieli. Siostra Józefa Mortona zapamiętała, że Czesław Miłosz przyjechał do Chrobrza z bratem. Dotarliśmy do wspomnień noblisty, że był z innym wybitnym pisarzem Jerzym Andrzejewskim.Obydwaj młodzi wówczas literaci przyjechali w czasie wojny, w 1941 roku, do mieszkającego w Chrobrzu Józefa Mortona, także początkującego pisarza nurtu chłopskiego. O wizycie Miłosza napisał w 2002 roku Henryk Kawiorski w czasopiśmie "7 Źródeł" na podstawie rozmowy z siostrą Mortona - Józefą. "Do Chrobrza przyjechał z bratem Czesław Miłosz (...). Był przystojnym mężczyzną, wielkiego umysłu, wywarł na dziewczynie niezatarte wrażenie, aż po dziś dzień" - czytamy w jego artykule.
Józefa urodziła się w 1923 roku, w czasie wizyty Miłosza miała więc 18 lat, a gdy rozmawiała z Kawiorskim - 79 lat. Według Kawiorskiego mieszkała wtedy w Busku-Zdroju i nosiła po mężu nazwisko Pastuszek. Sprawdziliśmy w dziale ewidencji ludności w urzędzie miasta i gminy. - Obecnie nie mieszka u nas nikt o nazwisku Pastuszek ani Morton. Nie mieliśmy też zarejestrowanej nigdy osoby z tymi nazwiskami o imieniu Józefa - usłyszeliśmy.
- Czy Józefa Morton żyje? To kolejna zagadka - mówi świętokrzyski pisarz Zdzisław Antolski, który zainteresował się jej relacją i na swoim blogu rozpoczął prywatne śledztwo.
O wizycie Miłosza nie wiedział nic Adam Ochwanowski, poeta mieszkający w Złotej, bardzo blisko Chrobrza. - Pierwsze słyszę, ale postaram się sprawdzić te informacje - obiecał. Szczegółów nie znał też prezes kieleckiego oddziału Związku Literatów Polskich Stanisław Nyczaj: - Rozmawiałem wiele razy z Mortonem, ale nigdy mi o tym nie opowiadał.
Jak to z wizytą przyszłego noblisty w Chrobrzu było, udało nam się ustalić po rozmowie z Andrzejem Franaszkiem, dziennikarzem "Tygodnika Powszechnego", autorem wydanej w zeszłym roku głośnej książki "Miłosz. Biografia". - Zetknąłem się z nazwiskiem Morton raz. W książce "Zaczynając od moich ulic", gdy Miłosz wspomina okupacyjne podróże z Andrzejewskim - mówi Franaszek.
Jak się okazuje, Józefa Morton źle zapamiętała wizytę poety. Nie był on bowiem w Chrobrzu ze swoim bratem, lecz z innym wielkim pisarzem Jerzym Andrzejewskim, autorem m.in. "Bram raju" oraz "Popiołu i diamentu". Miłosz tak wspomina tamte dni: "Druga wycieczka odbyła się latem 1941 roku z okupowanej Warszawy do wsi Chrobrze pod Pińczowem, dokąd zaprosił nas pisarz chłopski Józef Morton, następnie do Krakowa i Krzeszowic, gdzie mieszkał Kazimierz Wyka. (...) Wszystkie lepsze wagony w pociągu były nur fur Deutsche, parę pudeł dla tubylców wypełnionych ludzką masą nie dawało nadziei na miejsca siedzące. W Jędrzejowie bodaj musieliśmy czekać całą noc na połączenie, na wąskotorówkę do Pińczowa. Poczekalnia na stacji była tylko dla Niemców, wskazano nam baraczek kilkanaście metrów za budynkiem stacyjnym. (...) Podobnie było w Chrobrzu ze spaniem w stodole, gdzie dręczyły go [Andrzejewskiego] pchły, ja natomiast spałem jak zarżnięty. Po kilku dniach w Chrobrzu pojechaliśmy do Krakowa, wskutek jakichś komplikacji połączeniowych wysiadając na stacyjce o parę kilometrów od miasta".
- To jeszcze lepsza historia, wręcz sensacja! W ten sposób wzbogacamy historię naszego regionu - ucieszył się Zdzisław Antolski. I dodał: - Często pisarze się tak odwiedzali. To był czas wojny, ale taka była moda, by wyjeżdżać na wieś na wakacje. Ciężko było z jedzeniem, a na wsi o niebo łatwiej. A to kura zniosła jajko, a to krowa dała mleko...
Opracowali: Paweł i Rafał Bochniak, chroberz.info
Zachęcamy do zapoznania się z innymi artykułami z cyklu "Znalezione":
http://chroberz.info/serwis/index.php/historia/znalezione
Ludzie: Wspomnienia z Chrobrza Marii Belina - Brzozowskiej (10)
- Szczegóły
- Redakcja
- Kategoria: Ludzie
Tym razem z cyklu „Ludzie” wspomnienia osoby, która znała Chroberz z tej „drugiej” strony, czyli zza bram Pałacu Wielopolskich, tj. Marii z Kaszowskich Belina – Brzozowskiej. Całkiem inne spojrzenie na okres dorastania w międzywojniu w naszym Chrobrzu. Podziękowania dla Ośrodka Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia w Chrobrzu za pomoc w publikacji.
-------------------------------------------------------------
Niespodziewanym zrządzeniem losu, siedziała tu na kanapie Albusia. Cichym szeptem, jakby czekające na nią za firanką NKWD miało wnet zaciągnąć ją do gułagu. Zadała mi pytanie: „Co Ci mówi słowo Chroberz?”.
Chroberz dla mnie, to wielki kremowy dom pod słońcem, a przed domem szarozielony trawnik, naszpikowany fiołkami.
Z jednej strony domu wielka lipa, w której huczą pszczoły, z drugiej rozchodzą się różne drogi: do oficyny, do wsi, do ogrodu, gdzie są kwiaty i truskawki, a nawet cieplarnia, w której przez okienko w dachu wyziera figa.
W domu było przytulnie i aksamitnie ciepło... W każdym pokoju na swój sposób trzeszczała podłoga, lśniąca jak lustro. Szerokie schody, wyłożone czerwonym dywanem, prowadziły na piętro. Bardzo wygodnie siedziało się na tych schodach. Po obu stronach drzwi wejściowych stały wielkie kule armatnie, ciemnozłote i obłaskawione. Nad drzwiami do biblioteki napis: „Non cimcumferrere omni vento verborum”.
W zielonym salonie, na kanapie pod lampą często siedział Wuj Oleś, a obok spał Kobi - jamnik, któremu wszystko było wolno. Z białego salonu było wyjście na werandę, gdzie latem podawano śniadanie i podwieczorek. Na balustradzie, w wysokich kamiennych wazonach, kwitły różnych gatunków begonie. W gąszczu lip wokoło gruchały gołębie natarczywie i słodko, w pachnącym, zniewalającym upale.
Na tej werandzie, zagłębiona w wygodny fotel, przeczytałam wiele niezapomnianych książek jak: „Les pecheurs d’Islande”, „Sar”, „Colomba” i inne. Albusia dbała o mój intelekt, a w szczególności o mój francuski, który chętnie gubiłam na pierwszym zakręcie.
Świat był pełen leniwego rozmarzenia...
Specjalnie w Chrobrzu, snuły nam się po głowach niekończące się sny. Wypływało to z niejasnego przeświadczenia, że nasze obecne bytowanie jest nietrwałe i nierealne, a prawdziwe życie zacznie się dopiero gdzieś daleko, poza kręgiem gruchania gołębi i gór malin ze śmietanką na podwieczorek.
Pozostało mi z Chrobrza, na całe życie, rozeznanie kwiatów.
Jednym z wakacyjnych zajęć było układanie bukietów. Był już upał, gdy rano szłyśmy do ogrodu po zaopatrzenie. To znaczy, naręcza kolorowych łubinów, groszki pachnące, złociste nagietki, heliotrop, ostróżki i przepiękne dalie. Było tego, a było. Na ganeczku, od strony kredensu czekała na nas cała bateria czystych, pustych wazonów. Służba ogromnie popierała naszą poetyczną aktywność. Utrzymanie ogromnego domu, lustrzanych parkietów, czyszczenie srebra, podawanie posiłków, wymagało sporo osób i czasu.
Miałyśmy wiele radości z układania odpowiednich bukietów. Ten do salonu, ten do „kaplicy” (malutki salonik), ten dla „Papusia” do biblioteki, komenderowała Albusia. Zanosiłyśmy kwiaty nawet do dawnego pokoju Cioci Zosi, gdzie stała przepiękna figura Matki Boskiej. Pokój był cichy, milczące szafy, zasłonięte firanki, nieskazitelnie gładka, jedwabna kapa na łóżku. Pokój był PUSTY. Za łazienką w garderobie królowała Poldi, dawna panna służąca cioci. Pachniało nowymi materiałami, krochmalem i czystością. Jak rój muszek, kłębiły się tam ploteczki: „Panna Albusia wie??? Ta Janka, co pracowała w pralni...???”.
Albusia umiała gadać z ludźmi. Zanosiła się od śmiechu i wszyscy z nią się pokładali, a ja nie wiedziałam o co chodzi. Albusia mówiła cudownie po chrobersku, była rozbrajająca i na pozór, szalenie wesoła.
Poniżej wazonu z fiołkami, naprzeciwko wjazdu, była malutka kapliczka, którą zbudował Wuj Oleś dla uczczenia pamięci ukochanej Cioci Zosi. W rocznicę jej śmierci odprawiano tam mszę. Albusia i ja, myszkowałyśmy bezkarnie po kaplicy i żaden tam detal, łącznie z marmurową płytą w czerwone żyłki, gdzie mieszkały relikwie świętych (czy to właśnie te żyłki to była „prawdziwa krew”???) nie był nam obcy. I tu przynosiłyśmy kwiaty. Wzdłuż dróżki, wśród bujnej trawy, miotełek i baziek płynął strumyk. Kwitły też czeremchy.
Na jedną czeremchę wlazł kiedyś kot biały w czarne łatki. Wszystkie psy Zosi z Tupetem na czele, szczekały pod drzewem. Kotów w Chrobrzu się nie tolerowało. Czyhał na nie polowy z dubeltówką. W pewnym okresie mego życia posiadałam własnego kota. Światło tej minionej epoki opromieniło miłością wszystkie kocury świata... Sprawa oparła się o Madam, która zafrasowana udała się do Zosi. Sytuacja została umorzona bez użycia przemocy. Stało się to za przyczyną chłopaka ogrodowego, który w oka mgnieniu wdrapał się na czeremchę, wsadził przerażonego kociaka pod koszulę i spłynął z nim do wsi. Niepewność tej sytuacji oblałam gorzkimi łzami.
U schyłku rozprażonego popołudnia, gruchania turkawek i brzęku pszczół, obarczone raz jeszcze kwiatami szłyśmy na cmentarz. Były tam groby Babciuni, Cioci Zosi i mojej matki – Mamulki. Układałyśmy misternie barwne wiązanki, szeptały modlitwy. W głębi cmentarza, tuż nad polem, widniały dwa ogromne kopce porosłe trawą. Tam spali snem wiecznym żołnierze polegli w ostatniej wojnie. Długo te zbiorowe groby przejmowały nas zabobonnym strachem. Aż zobaczyłyśmy kiedyś, że na te kopce pnie się złoty rozchodnik i macierzanka, siadają motyle i lekkoskrzydłe ważki, a po rumiankach łażą biedronki. Samotne groby przestały nas straszyć i tam jeszcze zanosiłyśmy kwiaty.
Otoczenie, a głównie służba, z którą żyłyśmy w serdecznej przyjaźni, kultywowało w nas poczucie strachu przed wszystkim co wykraczało poza bezpieczną codzienność. Biała dama, Pan w pelerynie, portrety z żyjącymi oczyma, duchy, cisze spokojne, strzygi, dusze czyśćcowe. Było tego ponad miarę dla małych dziewczynek. Wtedy wkroczył na arenę serdeczny autorytet Mariett. Zjawiły się w naszym życiu „Ciszki”. Były to maluśkie, słodkie laleczki w sukienkach z kolorowej wełny. Ciszki miały unicestwić wszelkie złe moce, zmiłować wszelkie strachy. Były to pomocne i dobre, a nawet wszechmocne duszki. Strachy znikły.
Albusia umiała na pamięć historię „Sierotki Marysi i Krasnoludków”. Tych ostatnich pełno było w Chrobrzu. Żyły pod kanapami, w załamaniach dywanów, a głównie w ogrodzie. Wiosną zajęcie ich polegało na żłobieniu malutkich rynienek, którymi spływała woda po piaszczystej ziemi, w parku. Na polach wzdłuż grobli srebrzyły się wierzbowe kotki – aksamitny, niezrównanie delikatny, witany całym impetem tęsknoty za słońcem, wymarzony cud wiosny.
Łąki nad Nidą roiły się od żółtych gąsiątek. Ich owalne matki, śnieżnobiałe i godne, dreptały na krótkich nóżkach wyciągając szyje. Bezkresne, siwe niebo tuliło roztrzepotane krzyżyki skowronków. Powietrze drżało od świergotu, od blasku i śpiewu. Z rowów podrywały się z piskiem czajki. Nigdy potem nie widziałam już ani czajek ani czajczych jajek. Po ugotowaniu miały białko prawie błękitne i tak elastyczne, że uderzone dłonią jajeczko spłaszczało się na okrągły opałowy blinek.
Łąki pachniały trawą i wodą, koła powozu sunęły po nich bezszelestnie jak po grubym dywanie. Jechałam tak kiedyś na Wielkanoc i nie zapomnę nigdy tych łąk i śpiewu skowronków.
Raz, podczas letnich wakacji, szłyśmy piechotą na Mszę Świętą do kościoła w Młodzawach. Trzeba było wstać bardzo wcześnie. Świat był cichy, niebo głębokie, pola i łąki bezmierne. Zboża dojrzewały. Wzdłuż miedzy kwitły bławatki, maki i liliowe dzwonki.
Kościół w Młodzawach posiadał jakieś tajemne moce, a my płomienne prośby. Prawdopodobnie, niektóre z nich, wysłuchane, zaważyły na naszej przyszłości. Przez otwarte drzwi kościoła, ku porannemu niebu ulatywał śpiew: „Zawitaj Pani świata, niebieska Królowo, Witaj Panno nad Panny, gwiazdo porankowa...”
To baby ciągnęły godzinki.
Wielu chłopów nosiło sukmany, a baby śliczne kolorowe chustki na głowach. Wszystkie stare były jednakowe, a młode rumiane i roześmiane.
Był jeszcze las, ale bardzo, bardzo daleko.
Z biegiem lat, jego ciemnozielona smuga przybliżyła się znacznie. Dojazd konno lub dojście piechotą nie stwarzały żadnego problemu. Wiosną kwitły w lesie konwalie. Po pniach obrosłych mchem owijały się wiewiórki. Składały dramatycznie łapki, świdrując oczkami niespodziewanego intruza. Był też młody las pocięty tu i tam rzeką niebieskich łubinów. W popołudniowym upale konie szły niespokojnie rzucając głową i chłoszcząc ogonem, by odgonić roje much i bąków. Pachniało rozgrzaną trawą i grzybami. Z lasu tego, gajowi przynosili kosze od kartofli pełne przykrytych liśćmi poziomek i malin.
Albusia za lat dziecinnych zajmowała duży pokój z półkolistym, weneckim oknem. Ja mieszkałam koło pokoju Zosi, która to pojechała na długą podróż po Europie. W nocy Albusia wymykała się do mnie i w koszulach nocnych łaziłyśmy boso po całym domu, cicho i lekko jak sny. Świat był pełen tajemnic i cieni, lecz cienie te były przyjazne. Na środku białego salonu, trzymając za cztery rogi, wypuczałyśmy prześcieradło. Tworzyły się z niego wielkie balony, na które po kolei, któraś z nas padała. Była to wspaniała zabawa! Szłyśmy dalej na obchód po korytarzach, bibliotece, kredensie, salonach, sieniach i gościnnych pokojach. Z góry zerkały na nas portrety, ale w ciemnościach, na szczęście nie było widać oczu. Spałyśmy mało.
Chodziłam do Księdza Bieganika, który przygotowywał mnie do I-szej Komunii Św. O godzinie czwartej, literalnie, padałam ze snu. Ksiądz stary, kochany, widział, że mi się oczy kleją i ciamkając, bo nie miał zębów mówił: „Moje dziecko, płask... płask... już skończymy na dziś, płask... płask..., naucz się dobrze, płask... płask..., siedmiu darów Ducha Św. ... płask... a teraz idź zobaczyć kotki”. Kotki leżały u gospodyni w koszyku, jak tłuste wałeczki.
Pan Olech był nauczycielem w szkółce wiejskiej w Chrobrzu. Za ciężkie grzechy, a z pewnością za małe pieniądze, przychodził codziennie o trzeciej, by wpajać Albusi i mnie arkana gramatyki Szobera i ułamków dziesiętnych.
Te ostatnie, pozostały dla mnie daleko poza granica elementarnej inteligencji. Nie zgłębione. Albusia dużo większą satysfakcję sprawiała Panu Olechowi, była mądrzejsza ode mnie. Tym niemniej, kiedyś „nie wychodziło” jej pisanie na temat pracy...
Uczniowie jednej z klas Szkoły Podstawowej w Chrobrzu wraz z nauczycielami - rok 1935. (arch. Zofia Koza)
Wreszcie skreśliła: „Szewc robi buty, które stolarz nakłada, stolarz zaś robi stołek, na którym szewc siada”... Nie wiem jaki stopień dostała za to moja poważna kuzynka.
Dużą pozycję w tym czasie zajmowała jazda konna. Chroberskie konie były najpiękniejsze jakie kiedykolwiek widziałam. Miały strzeliste nogi, gęste błyszczące grzywy i słodkie, długorzęse oczy. Były to konie szlachetnego rodu, cenne i wymagające odpowiedniego z nimi obchodzenia się. Wuj Oleś dbał o to, by wakacyjni jeźdźcy traktowali wierzchowce z należytym szacunkiem. Osobiście, po roku internatu, różańca i klasówek z matematyki nie miałam wielkich szans, a co z tym idzie i wyboru. Pamiętam urocze wakacje z Cyganerią, nieco gorsze z Amazonką i wręcz nieudane z Fundatorem.
Ten piękny i wesoły konik miał za sobą na moją zgubę, krótką, lecz jakże upajającą karierę na torze wyścigowym. Gdy zobaczył łąkę lub rżysko, spuszczał głowę, szyję napinał jak stalowy łuk i... w świat. Nie pomagały rady Albusi: „Nie ściągaj”! (myślałam, że ją zabiję!) ani rady Maszyńskiego. Mordowałam się, ale jeździłam. Chciałam za wszelką cenę dotrzymać kroku, być uważana za chroberską. Trzeba było wybrać: Fundator lub kanapa na pięterku, akurat dobra do czytania i chlipania. Sprawa przesądzona.
Na jednym z mistrzowskich koni Wielopolskich przed pałacem, rok 1933. Zdjęcie pochodzi z czasopisma „Jeździec i hodowla” (nr 27, 20 września 1933)
Maszyński jeździł z nami czuwając nad naszą beztroską fanfaronadą. „Niech panienka wolno jedzie przez wieś, bo może pies wyskoczyć, A BO CO???”
W kuchni strożył się Kichtal, ubrany w wysoką białą czapę. Podobno lubił sobie „dać na piec” i wtedy gonił z nożem za dziewczyną kuchenną, a co jeszcze gorzej, za gospodynią. Mówiąc miedzy nami, praca jaką robił mogła wykończyć tytana. Choć kuchnia ogromna, warunki w niej były prymitywne; żadnych ułatwień, a posiłki musiały być na medal. I były. Kurczęta, perliczki, nie mówiąc już o jakichś cotelette de volaille i deserach jak: murzynki, andruty z kremem, piramidy z lodów zdobne w złote nitki karmelu. Mogą się schować super restauracje, super przepisy, elektryczne zegary i dzwonki, którymi nasze piece są zaopatrzone. Kichtal robił te wszystkie cuda w starym piecu, gdzie nawet diabeł nie palił, z bosonogą dziewczyną do pomocy.
Wuj Oleś nie znosił najmniejszego defektu w nierzadko przez siebie ułożonym menu. Do spiżarni wpadałyśmy idąc na spacer po myśliwską, suchą kiełbasę. Wtedy smakowała najlepiej. Na dole w oficynie była pralnia, w której dwie praczki bez ustanku prały pałacową bielizną. Obrusy, które wychodziły z tego przybytku czystości były śnieżnobiałe, prześcieradła bez cienia zmarszczki, suknie jak nowe.
Na podwórzu, za kuchnią stał ogromny kocioł zaopatrzony w żelazną kratę i kopyść. Tam, w odpowiednim okresie smażyły się powidła śliwkowe, których smak i woń były niezrównane. Zapach powideł i złote rżyska wróżyły koniec lata. Ludzie wracali z pola śpiewając. Na dożynkach też śpiewali: „U naszego margrabiego kłosy malowane, A u pana Różyckiego, same połamane...”.
Pod koniec lata zaczynały się podjazdy na rogacze. Wychowana od najwcześniejszego dzieciństwa w poszanowaniu myśliwskich tradycji, myśliwych i rozmów o polowaniu uważałam uczestniczenie w nim za konieczność życiową. Wkręciłam się do Olesia, który jechał późnym popołudniem cudowną „linijką” do lasu na podjazd. Na podwieczorek wypiłam zimny roztrzepaniec i zjadłam kopiasty talerz porzeczek. Akurat był też świeży chleb z białym serkiem... Cichutka jak mysz (jednak mnie bierze!!!), lekka jak ptaszek skoczyłam na siedzenie. Miałam lat czternaście, a Oleś był dorosły i co gorsza, bardzo przystojny...
W lesie zapadliśmy bezszelestnie za ochroną przygotowaną z gałęzi i liści. Czekamy. Trawka nie zadrży, upał i cisza. Naraz ciszę przerywa głośne burczenie. Prawie granie na mini-kobzie. To moje wątpia przyswajają obfity podwieczorek. Nie da się ukryć: burczy mi w brzuchu w tej grobowej ciszy. Kurczę się i czuję jak żar oblewa mi policzki. Uszy mi płoną, płakać się chce, a sarabanda trwa w najlepsze. Może by się nawet znalazła rada, ale pomyśleć o niej nie sposób.
Żaden rogacz się nie zjawił. Oleś pocieszył mnie, że to nie z mojej winy, a rogacz z pewnością nie słyszał co się działo. Ale, co za wstyd i hańba. Kto mnie teraz na podjazd zabierze?
Oleś był kochany i nikomu nic nie powiedział. Dzięki tej miłej dyskrecji udało mi się wkręcić na podjazd do Władka Potockiego.
Cudowny las, gdy mgły zamieniają się w krople rosy, ptaki piszczą, a przez gałęzie drzew przebija różowy świt.
Siedzimy za krzakami, na skraju lasu, tuż nad dróżką, wiodącą, na pole. Przed nami łączka, gdzie zwykle wychodzi rogacz, a opodal kartoflisko. A tu idą dróżką, chłop i dwie baby. Akurat przed nami, zadzierają spódnice i kucają, w wiadomym celu. Chłop o parę kroków, uprawia podobną czynność pod młodą brzózką. Myślałam, że się spalę! Władek się tak strasznie śmiał z mojej konfuzji, że mu już i na rogaczu nie zależało. To coś okropnego, myślałam sobie. Już nigdzie z nikim nie pojadę. Albusia mi da stułę do haftowania i będę siedziała na werandzie w kąciku, a wuj Oleś w drugim kącie będzie polerował rogi. Nie, już mam wszystkiego dość... Władek roztrąbił aferę po całym Chrobrzu i nawet Wujcio opowiadał jak to „Rysia z panem Władziem” zabawili się na podjeździe.
Ale w sumie, wiele śmiechu przysporzyły moje niefortunne myśliwskie wycieczki.
Mijały lata, mijały wakacje. Nadspodziewanie szybko małe dziewczynki wyrosły. Nastał czas niejasnych projektów, marzeń i niepewności. Już widać było koniec szkolnych powiązań, spokojnych powrotów do książek i rutyny. Życie wołało nas coraz natarczywiej, ale... Gdzie miałyśmy iść?? Za kim i do czego??
Kochałam Chroberz i dlatego jeszcze, że żył tam przez całe moje dzieciństwo, a nawet później, cień mojej matki. Tam nazywano ją ciocią Lolą, i wiem, że wszyscy łącznie ze służbą, pamiętali ją i kochali.
Potrzebowałam żywiołowo gadania z Albusią, jakkolwiek byłyśmy na pozór do siebie podobne (na pozór tylko). To gadanie, mocą korespondencji przetrwało aż do dziś.
Zachwycałam się całym jestestwem tym cudownym romantycznym otoczeniem. Niebem, chmurami, kwiatami, końmi, gąsiątkami, ciepłym deszczem i tęczą. Nocą śpiew słowików wypełniał ciemności. - Tak się juchy drom, że spać nie można – mówił Pyta, stróż ogrodowy. W ciężkich butach właził na czereśnie po cudownie różowe owoce. Świat w Chrobrzu był taki jak w książkach dla dzieci: kotki wierzbowe, baranek wielkanocny, fiołki.
Ale, mimo tego co piszę, w Chrobrzu nie było wesoło. Brakło rodzinnego stołu, śmiechów, kłótni, przekomarzania się. Brakowało MATKI – pani domu, mocnej pogodnej instancji, do której można się przytulić, wygadać, zapytać o radę, wypłakać. Wuj Oleś był chmurny, siadywał na ganku od strony wjazdowej i szlifował poroża ubitych w ostatnim sezonie rogaczy. Lubił mnie. Śmieszyła go moja zalotność w stosunku do panów, ale przez długi czas bałam się go bardzo. Zygmuś spędzał długie godziny w administracji, skąd wracał zafrasowany i milczący. Zosia była małomówna i jakby nieobecna. Jeździła konno, miała swoje pieski, założyła hodowlę kur, białych Viandotów. Siedziała przed lustrem czesząc długie złote włosy. Układała je w koronę przytrzymując złote pasma dużą szylkretową szpilką. Zosia była piękna. Mariett zajmowała się duchową stroną Albusi i moją. Czytała mi książkę „Chrystian” dającą dużo większy profit niż wkuwanie siedmiu grzechów głównych. Mariett była inna niż Zosia, weselsza, cieplejsza, ale tajemnicza.
Alfred i Oleś wpadali tylko na część wakacji, latem. Przywykli do atrakcyjnego studenckiego życia, w Chrobrzu byli już tylko gośćmi. Pomyszkowali po sąsiedztwach, lesie, stajni, bibliotece, poruszyli sprawę pączków, sarniny z borówkami i już ich nie było. Później jedyną,panią domu była Minka, ale nie z jej winy zresztą, nic jej się nie udawało. Pozostała obca.
Gdy wracałam do szkoły, tęsknota za Chrobrzem towarzyszyła mi często długie miesiące. Kultywowałam ją. Oglądałam plan stajni, bezbłędnie i misternie narysowany z odpowiednimi imionami koni nad każdym boksem. Nie opowiadałam nic nikomu, opryskliwa lub milcząca. Nikt nie miał znać Chrobrza ani moich tęsknot. To była tajemnica.
Dziś, gdy minione lata rozsypały się w puch i proch, a wszyscy, którzy otaczali naszą młodość i dzieciństwo odeszli, wydaje mi się mimo to, że Chroberz przetrwa wiecznie. Bo nie my robiłyśmy jego duszę. Nie opuszczą go nigdy słowiki, skowronki, kwitnące lipy i wierzbowe kotki. Nie ma żadnego powodu, by nagle istnieć przestały, choć nas już nie będzie.
Autor wspomnień: Maria z Kaszowskich Belina – Brzozowska.
Wspomnienia pochodzą z publikacji "Znaleziska" (Chroberz 2009) wydanej m.in. staraniem Ośrodka Dziedzictwa Kulturowego i Tradycji Rolnej Ponidzia.
Objaśnienia do tekstu:
*Maria z Kaszowskich Belina - Brzozowska - córka Olgi Broel - Plater i Aleksandra Maksymiliana Ilińskiego Kaszowskiego.
*Wuj Oleś - Aleksander Erwin Wielopolski, ojciec Albusi.
*Zofia- to ZOfia Broel - Plater, matka Albusi.
*Zosia, Zygmuś, Mariett, Alfred, Oleś Wielopolscy rodzeństwo Albusi.
*Babciunia - Zofia Grafowska.
*Różycki - zarządca jednego z chroberskich folwarków.