Zawsze podkreślamy, że nasze okolice kryją wiele ciekawych historii; ludzi i miejsc. Niekiedy zapomniane dla szerszego grona, ale żyjące choćby w opowieściach mieszkańców. O takich historiach i osobach pisał w 2004 i 2005 roku Stanisław Banach w gazecie regionalnej województwa opolskiego "Echa gmin", w cyklu "Opowiastki Młodzawskie".
W właśnie w tej serii artykułów możemy przenieść się w świat, gdzie codzienność przeplata się z humorem i niezwykłymi wydarzeniami.
Zachowano oryginalną pisownię.
Historia opisana w Echo Gmin: tygodnik regionalny 2005, nr 1 (381).
Teofil Janicki, barwna „młodzawska postać” z okolic Pińczowa, niestety nieżyjący od połowy lat osiemdziesiątych, ciągle żyje w pamięci okolicznych mieszkańców (także w mojej). Bohater niezliczonych uciesznych przygód i opowiastek, wspominanych do dziś, na wszystko miał swoje sposoby i potrafił zaradzić...
A kazem sie mioł wyj...ać?
Wybrał się Teofil pewnego dnia do pobliskiego Pińczowa na jarmark. Od niepamiętnych czasów (do dziś zresztą) Pińczów słynie ze swoich wtorkowych jarmarków. Okoliczni mieszkańcy ściągali (i ściągają) z czym kto miał i handlowano (handluje się) wszystkim ze wszystkimi. Na wąskich pińczowskich uliczkach i placykach panuje wtedy rwetes nie do opisania. Krzyki, wrzaski, tłok, ścisk, przepychanki, połajanki, targowanie się (bez tego nie sposób nic kupić ani sprzedać), przybijanie rąk po udanej transakcji, odbijanie ręką butelek z rozgrzewającymi płynami, porykiwanie bydła, kwiki świnek - to cały koloryt pińczowskich targów.
I te handlowe, wtorkowe „misteria” nie mogły odbyć się bez Teofila. Choć nic nie miał do sprzedania, ani tym bardziej do kupienia, był stałym uczestnikiem pińczowskich targów. W największych skupiskach targujących się zażarcie, górowała chuda, długa postać Teofila i pobrzmiewał jego barytonowy, zazwyczaj doradczy głos:
-
No wisz - doradzał temu czy owemu - a czemuż ty tyle pieniędzy będziesz płacił - to do kupującego... - przecie ta krowina to szuszfoł, ledwie zipie, mietłom by ją zabił... Ty ni mosz Boga w sobie - to do sprzedającego - żeby te bydlątko tak mamić. Ty go weź do domu, daj mu zryć ziemnioków, osypki, zadbaj o niego jak o boskie stworzenie i za parę lat, jak się podweźnie, to go sprzedasz...
I zazwyczaj odstępował kupujący, zgrzytał z tłumionej pasji zębami sprzedający, ale zadrzeć z Teofilem... każdy się bał. A co sprytniejsi handlarze cichcem nalewali Teofilowi gorzałki w musztardówkę i wciskali mu „czerwone papierki” w rękę, aby go... dobrze usposobić.
I tego letniego wtorku, a było to gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku, Teofil jak zwykle oddawał się swoim „handlowym” pasjom. A wykrzyczawszy się już do woli, przysiadł był syty i napojony na ławeczce, w otoczeniu zieleni na rynkowym placyku, pośrodku którego, obok fontanny, górował okazały pomnik "Żołnierzy Radzieckich” poległych w II wojnie światowej. Monument ten, otaczany nieustającym pietyzmem miejscowych władz, lśnił zawsze nieskazitelną schludnością i bielą pińczowskiego wapienia. Ogrodzony metalowymi sztachetkami, bronił dostępu wszystkim... nieupoważnionym.
Owóż Teofil, zapatrzywszy się w ten „wiekopomnej przyjaźni" monument, poczuł był z nagła niewysłowione „parcie na pęcherz", co było następstwem spożycia sporych ilości darowanych napojów wyskokowych tudzież zapojek. I zrodziła się w teofilowej głowie myśl obrazoburcza... Rozpychając kręcących się gęsto przechodniów i spacerowiczów, przebił się do metalowego ogrodzenia, po czym wysokim rozkrokiem przekroczył „niedozwoloną granicę” i po kilku schodkach wspiął się do podnóża monumentu. Zdziwiony i zaskoczony tłum zamarł w oczekiwaniu, jakiż to „interes” powiódł tam Teofila... A zdziwienie to przemieniło się niebawem w istny szok... Teofil bowiem nic sobie nie robiąc ze „świętości" miejsca i zgromadzonej wokół gawiedzi, pomajstrował coś rękami przy dolnych rejonach swoich obwisłych portek, po czym zgromadzony tłum ujrzał... nitkę płynu wydobywającą się z teofilowych portek, która sięgając tryskającej fontanny, łączyła się z rozpryskami naturalnej wody i zabarwiając ją na... nieco żółtawy odcień, spływała perlącymi się kaskadami po... monumencie.
Będący w pobliżu dwaj milicjanci, stanęli również jak wryci... A Teofil ze spokojem zrobił, co miał zrobić, kiwnął się raz i drugi do przodu, do tyłu, pozapinał dolne rejony spodni i odwrócił się frontem do publiki zamierzając opuścić „niedozwolone miejsce". I wtedy dopiero buchnął gwar, a milicjanci podskoczyli raźno łapiąc za rękawy przekraczającego rozkrokiem metalowe ogrodzenie Teofila:
-
A co wy to, obywatelu, obrazę pomnika robicie, wiecie co wam za to grozi - sapnęli z oburzeniem stróże socjalistycznego prawa.
-
No wisz - zagrzmiał gromkim głosem Teofil - jak do tej pory to się władza ino pomniki stawiać nauczyła, a srca nie. A cóż jest pożyteczniejsze, he? Ktoś im musi to wytłumaczyć. Wy dziękujta Bogu, że mi się nie zachciało jeszcze srć. A szukajta ze świecą sr*ca w Pińczowie (to i mieszkańcy Kędzierzyna-Koźla mają z tym i dziś problem, przyp. autora).
A kazem, no wisz, mioł się wyj...ać na trotuarze? To by my ludzie przeskadzali, a tam nie... Tam wyśta nawet my dali spokój i jeszcze pilnowali, żeby my nich nie przeskodził... A teraz to se już róbta ze mną co chceta, mom to kajsi...
I powiedli stróże socjalistycznego porządku uroczyście Teofila w stronę pobliskiego posterunku milicji, gdzie ponoć grozili mu nawet odsiatką (grzywną nie, bo Teofil groszem nie „śmierdział”), ale po jakiejś godzince zjawił się Teofil na targowisku i nadal, już „bez obciążenia" fizjologicznego, udzielał z werwą „porad” kupującym i sprzedającym.
Historia opisana w Echo Gmin: tygodnik regionalny 2004, nr 51 (379).
Opowiastka (nie) wigilijna
Jak to zwykle bywa o tej porze roku i z tej okazji, snują się przeróżne opowieści przechowywane w ludzkiej pamięci... Opowieść o Teofilu Janickim (nieżyjącym od połowy lat 80.) nie należy do serii wigilijnych. Jednakże, ta niezwykle barwna postać z Młodzaw w okolicach Pińczowa ciągle żyje w ludzkiej pamięci (także w mojej), więc pozwolę sobie przytoczyć jedną z uciesznych historyjek w wykonaniu... Teofila.
O Matko Bosko... Mój brat Stefek szedł sobie pewnego pogodnego popołudnia ze sklepu, a wiejska cisza złotej polskiej jesieni dzwoniła mu w uszach, wprawiając w sielankowy nastrój podbudowany dodatkowo udanymi „kartkowymi” zakupami.
I tę ciszę zakłócił mu nagle jękliwy głos wychodzący z przydrożnego, porosłego bujnymi chaszczami rowu:
- O, o Matko Boszko, ratujta mnie ludzie... umieram!
Stefek zdębiał, po czym rozgarniając chaszcze i chwasty, ujrzał na dnie rowu leżącego i skręcającego się z bólu... Teofila.
-Co wam to Teofilu, co się stało?
- A co się głupio pytos, nie widzis, że umieram? Ratujta mnie ludzie, dzwońta po pogotowie - jękliwym głosem mówił Teofil.
Wystraszony Stefek pobiegł z kopyta do sołtysa, który był jedynym szczęśliwym posiadaczem telefonu we wsi Młodzawy. Po wielu trudach dodzwoniono się do oddalonego o pięć kilometrów pińczowskiego pogotowia ratunkowego, po czym spora gromadka okolicznych mieszkańców otoczyła „umierającego” w rowie Teofila, usiłując słowami pocieszenia skrócić mu czas oczekiwania na ratunek... A czas się dłużył.
Kobiety odmawiały różaniec, modlitwy za konających, chłopy nerwowo wypalały „sporty” - takie ówczesne, luksusowe papierosy. Nadbiegali kolejni mieszkańcy, tłum gęstniał i cała okolica wiedziała już, że... Teofil umiera w rowie...
Po dwóch godzinach oczekiwania, co na ówczesne czasy było zwykłą normą nie wzbudzającą zdziwienia, zajechało wreszcie z wielkim rykiem pogotowie ratunkowe... Dwaj sanitariusze w podskokach przedarli się przez tłum i chaszcze i nuże podbierać, i wciągać na nosze jęczącego Teofila.
I w tym momencie stała się rzecz zaskakująca... Umierający Teofil zerwał się jak oparzony na równe nogi i celując paluchem w zdębiałych sanitariuszy, gromkim głosem wykrzyczał:
- A co wy, gnojki, myślicie, że będziecie mnie brać z rowu jak jakiego dziada?! A nie mam to swojej chałupy?! Jak mnie chcecie brać, to z chałupy, jak gospodarza, a nie jak dziada!
Po czym Teofil wyszedł z rowu, stanął na środku drogi przed karetką i rzucił do skołowanych sanitariuszy:
- No, chodźcie, jedźcie za mną do mojej chałupy. Stefek, siadaj z nimi (to do mojego brata), stamtąd mnie weźmiecie...
I ruszył Teofil dziarskim długim krokiem (a chłop miał ze dwa metry wzrostu) środkiem drogi, karetka za nim, a dalej cały korowód mieszkańców. Taką procesją przedefilowali przez całą wieś, po czym otoczyli zwartym korowodem chałupkę Teofila.
Tenże, rzuciwszy w stronę posłusznych sanitariuszy:
- Chodźcie za mną - schylił chudą, długą sylwetkę i wszedł do izdebki. Wyciągnął się na wznak w przykrótkim, rozczochranym słomą siennikową drewnianym łożu i z westchnieniem ulgi oznajmił:
- No, teraz mnie możecie brać...
Sanitariusze, w asyście uroczystego milczenia tłumu, wynieśli na noszach Teofila, wtłoczyli go do karetki i odjechali. A ludzie rozchodzili się powoli, komentując przypadek Teofila i żałośnie go żegnając... na zawsze.
Aliści miało się na wieczorny udój, kiedy do zagrody mojego brata Stefka wkroczył dziarskim krokiem... Teofil z nieodłącznym wiklinowym koszyczkiem wypełnionym „sportami” i triumfalnie oznajmił:
-No widzisz, dziadostwo łapiduchy myślały, że mnie już pochowają, a g...o... - Czym żeście przyjechali z Pińczowa? - pyta Stefek.
-A czymże miałem przyjechać, przyszedłem na piechotę...
-A co wam właściwie było?
- No widzisz, miałem ten atak mózgu - kręgosłupa...
Tu należy się wyjaśnienie, iż według twierdzenia Teofila zapadł on, nie wiadomo kiedy, na dziwną i tajemniczą chorobę... "mózgu - kręgosłupa". Co to była za przypadłość i na czym polegała, tego nikt nigdy, łącznie z lekarzami, nie rozgryzł. I tajemnicę tej choroby zabrał, niestety, Teofil w połowie lat 80. do grobu.
Odnalazł: Rafał Bochniak chroberz.info
Zachęcamy do zapoznania się z innymi artykułami z cyklu "Znalezione":
http://chroberz.info/serwis/index.php/historia/znalezione