Dziewiąty rok prezentujemy opowiadania spod znaku "Strachów chroberskich", których autorem jest śp. Bolesław Dobaj, rodem z Chrobrza, a które ilustruje Rafał Bochniak. Tym razem nigdzie nie publikowane dwa opowiadania. Ciekawostką jest to, że strachy chroberskie doczekały się dedykowanej okładki.

Od zarania dziejów, ludzkość próbowała dociec czy istnieje życie po życiu, a każdy najdrobniejszy nawet element związany ze śmiercią wiązał się z odpowiednim rytuałem. Szczególnie zakorzeniły się one w ludowych wierzeniach, które rzadko kiedy miały coś wspólnego z logiką czy nauką Kościoła Katolickiego, nie mniej jednak stanowiły istotny element naszej kultury. Wzbogacały je opowieści, które przekazywane był z pokolenia na pokolenie, funkcjonowały w świadomości naszych przodków i często uzupełniane były o nowe historie. Kilka dobrych lat temu w nasze ręce trafił rękopis Bolesława Dobaja z Chrobrza, który zawierał spisane historie o duchach i demonach, opowiadane w naszej miejscowości. Bezcenny zapis wierzeń, doświadczeń i sytuacji.

okładka

Duch kobiety i demon psa, rok 1952.

Różnego rodzaju zjawiska ukazują się ludziom na całym świecie, pod każdą szerokością geograficzną.

Jednym zjawiskom nie możemy się przyjrzeć dokładnie ponieważ jest ciemno, lub bardzo ciemno. Inne nocne stwory ukazują się ludziom w jasnej poświacie księżyca, a być może w biały dzień, których nie bierzemy pod uwagę ponieważ jest dzień. Mieszkając po wojnie w małym miasteczku koło Starogardu często wstawałem o świcie na polowanie. Pewnego dnia skoro świt zerwałem się, ale zaczem byłem gotów upłynęło pół godziny. Nieco już się rozwidniło jak wyszedłem z domu, a żeby się pospieszyć ruszyłem przez cmentarz w stronę śródpolnych zagajników.

Już od bramy widziałem, że na środku cmentarza przy alei stoi kobieta ubrana na biało nad grobem z opuszczoną głową i rękoma splecionymi przed sobą.
Pomyślałem sobie cóż ona tu może robić o tej porze? Może jaka nieszczęśnica, a może jaka włóczęga? Przecież dopiero się nieco rozjaśniło. Wtem dziki gołąb zerwał się z łopotem i hałasem znad mojej głowy. Spojrzałem w górę i znów na kobietę, mając zamiar zapytać się jej co ona tu robi o ten porze, że się nie boi.

Spojrzałem jeszcze raz ale kobiety nie było. Ki diabeł? Przecież nie miałem na myśli duchów w ogóle, a poza tem miałem broń załadowaną. Co do wiary w duchy byłem sceptykiem. Ucieczkę kobiety wykluczyłem bo nie było gdzie się schować. Może mi się zwidziało, ale nie, bo za długo na nią patrzyłem i układałem jak ją zapytam kiedy się zbliżę, co ona tu robi o tej porze.

Nie bałem się bo już widno było, dopiero wychodząc drugą bramą, dreszcz przeleciał mnie aż do czubka głowy. Jakiś samochód przejechał obok cmentarza i raźniej mi się zrobiło.

Wtedy przyszły mi na myśl opowieści o duchach, których się nie raz nasłuchałem. Widzisz niedowiarku, mówił mi ten ktoś, boś się spierał, że coś z niczego nie powstanie, jak to cię uczyli w szkole. To teraz masz, przekonaj się, że na świecie bywają tajemnice o których ci się nie śniło.

W tym samym dniu miałem drugie niesamowite spotkanie z demonem psa z łańcuchem. Wybrałem się na ryby wieczorem do jeziora na noc, na węgorza. Ponieważ wędzisk bambusowych jeszcze nie było, wędzisko miałem leszczynowe grube, by mi nie pękło jak będę ciągnął węgorza jeśli się okręci w wodorosty.
Węgorza nie złapałem bo w taką noc jasną i chłodną nie żerowały. Idąc od końca jeziora, wracałem o później porze. Po drodze pasowało mi odwiedzić jeszcze krawca kolegę, który często i długo szył po nocach.

Szedłem uliczką między ogródkami, która prowadziła prostopadle w bramę cmentarza. Przed frontową bramą cmentarza ulica oświetlona była oślepiającym blaskiem księżyca. Od szczytów zabudowań padały ostre czarne cienie.

Wtem z bramy cmentarza wybiegł duży szary pies z łańcuchem, przebiegł przez ulicę oświetloną księżycem wprost na mnie. Odruchowo podniosłem wędzisko by się obronić, a nóż wściekły? Wtedy pies skręcił w miejscu i wpadł w ostry cień. Szedłem dalej patrząc się w cień, gdzie podział się pies, na ulicę wyskoczyć nie mógł, bo bym go zobaczył i w moją stronę również nie wyskoczył zalaną światłem.

Wszedłem w ostry ciemny cień i patrzyłem gdzie podział się pies. Dziury tam nigdzie nie było, gdzie mógłby uciec. Żadnej dziury w ogrodzeniu nie było, i psa nie było. Zatem jedna myśl przyszła mi do głowy. Może to był duch przemieniony w psa?Wyszedłem na ulicę, u kolegi już się nie świeciło. Zawróciłem więc zafascynowany gdzie się mógł podziać pies, który w żaden sposób nie mógł uciec, abym go nie widział. Ano, jak uciekł to uciekł. Uszedłem już ładny kawałek drogi, dochodząc do mojego mieszkania, wtedy strach ogromny mnie ogarnął, włosy dęba mi stanęły na głowie, a plecy zjeżyły się jak jeżowi. To za moje kpiny z ducha, który tak jak myślałem, przeobraził się w psa.

Skoczyłem w drzwi i skokami co trzecia schodka wyskoczyłem w momencie waląc w drzwi. Żona natychmiast otworzyła, a ja wpadłem oglądając się czy mnie nie łapie z tyłu.

Co znowu, co się stało, gonił cię kto? Dopytywała się żona. Opowiedziałem jej co mnie spotkało, tylkom się dziwił sam sobie, że ja, taki nieboja uciekłem jak zwykły tchórz. Ale czy mogłem się temu oprzeć?

„Przygoda nie z tej ziemi”

Teściowa moja opowiadała mi swoją przygodę. Po I wojnie światowej wyszłam za mąż za człowieka dobrego i prawowitego. Pochodził on od Radomia z tak zwanych dawnych kmieci, wtedy jeszcze ojciec jego posiadał 40 hektarów. W I wojnę światową mąż mój Franciszek zwerbowany przez agenta, wyjechał do Niemiec wraz z kolegą na zarobek.

Wtedy jeszcze jako młody chłopiec był jak to mówią jeszcze zielony. Wiele sobie obiecywał co on sobie za to kupi jak zarobi pieniędzy w Prusach.

W ich domu było ich dwóch braci i dwie siostry. Pewnego dnia powiedział w domu, że on jako najstarszy dość się już napracował na wszystkich, niech teraz popracuje młodszy brat i siostry, on teraz chce coś zarobić wyłącznie dla siebie.

Pojechali więc we dwóch z kolegą do Niemiec, tam przebywali obaj do końca wojny, ale nie zarobili nic absolutnie, bo ich uciułane grosze upadły, kiedy w 1918 roku w Niemczech wybuchła rewolucja.

Przyjechali obaj tu na Pomorze i cóż tu teraz robić? Przyjął ich jeden Polak do roboty w gospodarstwie, za marne wynagrodzenie i tak obaj wegetowali cały rok aż poznali tutejsze panienki i pożenili się, bo wstyd było wracać na ojcowiznę bez grosza. Dziewczyna była biedna, ale posiadała mieszkanie, pokój z kuchnią, to było już coś, mieć dach swój nad głową i jakie takie graty.

Czepiał się więc Franek różnych dorywczych prac, ale do życia to był mało, więc i ona Wikta pomagała mu jak mogła. Wreszcie znalazł prace przy koniach, bo na koniach znał się. Do pracy we dworze w Sartowicach i tam Franek miał przeznaczone dwanaście godzin; obroczyć konie, poić i czyścić. Codziennie do pracy chodził piechotą 7 kilometrów więc wstawał wczas rano by od szóstej zmienić innego koniucha.

Latem Wikta zanosiła mu jedzenie w koszyku, a choć nie najlepsze, ale świeże, jak zwykle to co lubił, kapusta z grochem bo po niej czuł się syty, albo kapuśniak i kluski z serem, i wiele innych potraw jakie tylko wymyślić mogła, by mąż jej był syty i zadowolony.

Zimą zabierał sobie prowiant i tam sobie sam przyrządzał. Kiedy znów przyszło lato, Wikta znów zaniosła obiad dla swojego Franka, tylko to chodzenie ją męczyło, bo tam i z powrotem to ogromny kawał drogi, ale za to w koszyku zawsze coś przyniosła, bo Franek nie drzemał przy koniach, ale ciągle myślał, bo w domu było już czworo dzieci, które musiały żyć.

Pewnego lipcowego dnia, a był to dzień cichy, upalny jak to we żniwa które się zaczynały, niosła więc Wikta obiad w koszyku dla Franka. Słońce piekło że koszula na plecach już się jej przylepiła od potu. Było już niedaleko, bo od gościńca gdańskiego widać już było zabudowania dworskie. Teraz skręciła w aleję wysadzoną drzewami, które rzucały trochę cienia. Aleja ta przy bramie dworskiej skręcała w prawo i prowadziła aż do cmentarza, który widać było z daleka, niby gęsty zagajnik.

Idąc tak Wikta posłyszała z tyłu turkot i obejrzała się i zobaczyła, że w tym samym kierunku od gościńca gdańskiego pędzi kareta zaprzężona w cztery konie. Kareta zbliża się, słyszy turkot i miarowy stukot kopyt koni, jest już tuż tuż z tyłu, ale śpiączka taka ją opanowała, że nie patrzy już na karetę, tylko koszyk kładzie obok, a sama siada pod drzewem i już śpi i śpi i słyszy że kareta już przepędziła obok niej, tego już nie widziała, bo powieki miała zamknięte.

Turkot karety i rytm kopyt końskich oddalał się z szybkością pędzącej karety. Ile czasu upłynęło, tego Wikta nie może określić, otworzyła oczy i słyszy jeszcze oddalającą się karetę, rytm końskich kopyt słyszy jeszcze, ale już tam koło dworu, gdzie droga skręca ku cmentarzowi. Do dworu jeszcze trzy stajania. Wikta patrzy ku bramie dworskiej i widzi że to chyba Franek kiwa ręką przy bramie, to chyba jej daje znać że to on. Wreszcie doszła. Franek uśmiecha się, ale Wikta jakaś taka, jakby miała jakąś przygodę, jej zachowanie wydaje mu się jakieś dziwne. Pyta jej więc – cóżeś ty taka jakaś osowiała?

Wtedy Wikta - Dawno tu stoisz?
- A bo co?
- Jechał tu dziedzic przed chwilą? – no będzie pięć minut temu.
- Przecież wiesz, że ja ze stajni wszystko widzę, bo wrota stajni są na wprost drogi, to nawet pies nie przeleci żeby go nie widział, teraz już dość długo patrzę się na drogę, bo spodziewałem się Ciebie.
- I nie widziałeś karety zaprzężonej w cztery konie, no może parę minut temu.
- Nikt tu nie jechał absolutnie, ani karety nie widziałem i nie słyszałem by w ogóle ktoś jechał. Droga od tej bramy skręcała w prawo ku cmentarzowi.
Wikta mówi – To chyba omamienie. Zaczęła mu opowiadać co jej się przydarzyło i to przecież parę minut temu – opowiada mu jak zasnęła pod drzewem kiedy owa kareta przejeżdżała tuż koło niej. To jest niemożliwe, ja głowę bym dał że nikt tędy nie przejechał.

Wikta słyszała o różnych strachach o różnych zjawiskach, które się ludziom ukazywały ale to było nocą, a to co jej się przydarzyło przed chwilą to przecież biały dzień. Franek w stajni je obiad siedząc na skrzyni a Wikta znów wraca myślą do tej karety i przypomina sobie że kiedy nadjeżdżała kareta, to ją taka śpiączka opanowała, że już nie spojrzała na karetę, ale położyła koszyk z obiadem, usiadła i w tej chwili już śpi, oczy ma zamknięte, słyszy tylko miarowy stukot kopyt i już kareta przepędziła i stukot kopyt cichnie w miarę jak się kareta oddala.

Wtedy się obudziła i znów jest trzeźwą jakby w ogóle nie spała. Słyszała o tym, że można tak człowieka zahipnotyzować, ale przecież w pobliżu nie było żywej duszy. Co to było? Po dzień dzisiejszy nie może sobie tego wytłumaczyć, choć minęło już lat pięćdziesiąt. O tym zdarzeniu będzie pamiętała do śmierci.

Dotychczasowe opublikowane opowieści:

Autor opowiadań: Bolesław Dobaj z Chrobrza
Zilustrował: Rafał Bochniak, chroberz.info
Wstęp: Paweł Bochniak

Od Redakcji chroberz.info: Część opowiadań Dobaja zostało opublikowanych w książce „Znaleziska” wydanej staraniem ośrodka z Pałacu Wielopolskich w Chrobrzu.