To już 7 rok kiedy w naszym serwisie prezentujemy opowiadania spod znaku "Strachów chroberskich", których autorem jest śp. Bolesław Dobaj, rodem z Chrobrza, a które ilustruje Rafał Bochniak. 

Od zarania dziejów, ludzkość próbowała dociec czy istnieje życie po życiu, a każdy najdrobniejszy nawet element związany ze śmiercią wiązał się z odpowiednim rytuałem. Szczególnie zakorzeniły się one w ludowych wierzeniach, które rzadko kiedy miały coś wspólnego z logiką czy nauką Kościoła Katolickiego, nie mniej jednak stanowiły istotny element naszej kultury. Wzbogacały je opowieści, które przekazywane był z pokolenia na pokolenie, funkcjonowały w świadomości naszych przodków i często uzupełniane były o nowe historie. Kilka dobrych lat temu w moje ręce trafił rękopis Bolesława Dobaja z Chrobrza, który zawierał spisane historie o duchach i demonach, opowiadane w naszej miejscowości. Bezcenny zapis wierzeń, doświadczeń i sytuacji.

ODWIEDZA MNIE DUCH BRATA. ROK 1947

Brat mój zginął skrytobójczo, przez zemstę, z rąk renegatów PPR związanych z reżimem bolszewickim. Grupa PPR, czyli złodziei i bandytów od roku 1942 – 45 powoli przeobrażała się w grupę polityczną, a utrwaliła się jako władza w 1947 roku.

Po wojnie ci właśnie złodzieje i bandyci, a dziś aktywiści naszej władzy PPR zastosowali wobec mnie i mojej rodziny bolszewicką dyskryminację, aby pozbyć się mnie wysyłając mnie do wojska, bym z zemsty za brata nie poszedł do ruchu oporu. Powołano mnie więc do wojska.

Wojsko Polskie po wojnie było to wojsko po cywilnemu, jedna tylko kompania na pięć cywilnych była umundurowana w drelichy pod dowództwem ruskich oficerów i podoficerów Żydów z rosyjskiej Armii. Wyżywienie było liche, ogarnęła nas więc apatia i beznadziejność. Zaczęły się szemrania, żołnierzy ogarnął bunt.

Cofnął się czas znów do tyłu o 120 lat, do czasów Księcia Konstantego. Zaczęła się masowa dezercja, która ogarnęła i mnie. Uciekłem i ja, lecz nie do domu, ale prosto do ruchu oporu w kieleckim. W grupie tej atmosfera była lepsza, solidarna i swojska. Tam oddziały Wojska Polskiego nie były jeszcze zarażone komuną. Odnosiliśmy więcej zwycięstw aniżeli porażek, dzięki naszemu wywiadowi.

duch brata

Po pewnym czasie sytuacja zaczęła się zmieniać na korzyść komuny. Przez ten czas zrozumiałem, że jest to walka beznadziejna. Często robiono na nas obławy, a kiedy nie mogli dać nam rady to przybywały im z pomocą ruskie kompanie, uzbrojone po zęby. Często musieliśmy cofać się, kluczyć i zacierać ślady.

Po którejś z kolei bitew z UB, które tworzyło już własne bataliony operacyjne ponieśliśmy porażkę. Właśnie wtedy pomyślałem: „Ty lepiej zmykaj do domu, bo głowę tu gdzieś położysz, a komunie nie zapobiegniesz”. Wróciłem więc którejś nocy. Ukrywałem się, by absolutnie nikt nie wiedział, że się wróciłem. Wychodziłem nocami od wypadku mając broń i błąkałem się łapiąc ryby w rzece na podrywkę, to znów chodziłem za las do ciotek na kilka dni. W noce widne, księżycowe – do grobu brata, bom tęsknił za nimi ogromnie. Pragnąłem, aby mi się ukazał. Innych nieboszczyków nie bałem się bo jakże… Przecież brat tu leży między nimi. Byłbym szczęśliwy gdyby mi się ukazał, tak sobie myślałem.

Siadałem przy grobie na ławeczce, płakałem długo jak pokrzywdzone dziecko. Łzy lały się ciurkiem, łzy gorzkie prosto z serca. Nie mogłem go jednak przywołać moją sugestią, moją tęsknotą. Moje prośby kierowane do Boga – jako ojca naszego, nie odniosły skutku. Po tych odwiedzinach nocnych przy grobie brata, kiedy się wypłakałem, przychodziła ulga, ale za dni parę znów nocą szedłem na jego grób, by zobaczyć ducha jego, ale znów nic nie widziałem.

Raz tylko w noc księżycową z krzewów wyskoczyła kuna, przystanęła na alei po drugiej stronie grobu i przyglądała mi się chwilę. Siedziałem na ławeczce i nie ruszałem się. Po chwili pobiegła za kaplicę. Wtedy pomyślałem sobie: „Może to dusza jego przemieniona w to zwierzątko, abym się nie bał, któż to wie?” Potem już o świcie wracałem na melinę raz tu raz tam.

Po roku ukrywania się, pewnej nocy spałem u dziadka, bo babcia już nie żyła. W pokoju nie było nikogo tylko ja sam. Wtedy właśnie, kiedym się niczego nie spodziewał śniło mi się, że brat mój wrócił. Widzę go wyraźnie i cieszę się ogromnie, że wrócił, że to nie była prawda, że był zabity. Z tego szczęścia pocałowaliśmy się serdecznie, tak prosto w usta. Wtedy obudziłem się i czuję na ustach świeży jego pocałunek. Sen mnie odleciał, rozglądam się po pokoju w ciemności, widzę kontury pieca, szafy i stołu. Nagle dreszcz mnie przeleciał, aż zesztywniałem cały i znów mi pofolgował. Myślę sobie: „Czegóż to ja się boję? Jeszcze nie było wypadku, aby duch komuś coś złego zrobił. Dotąd się nie bałem, a dziś?” Mimo tej perswazji, dreszcz znów mnie ścisnął kleszczami, a włosy stanęły jak druty. Poczułem zapach jakiś nieokreślony, którego na świecie nie ma, którego nigdy nie wąchałem. Nawet do dziś nie spotkałem się z tym nieokreślonym zapachem. Naraz znów ogromny strach ogarnął mnie całego. Ręce same bez mojej woli złapały kołdrę i zarzuciły mi na głowę. W tym momencie usnąłem znów.

Często wracam myślą do tego zdarzenia, rozważam, tłumaczę sobie logicznie, ale w końcu myślę, że na nic ta nasza filozofia. Wiem tylko, że posiadam siódmy podświadomy zmysł, który wyczuł odwiedziny ducha mojego brata.

ODWIEDZINY DUCHÓW. ROK 1927

Policjant Borowicz w dniu Wszystkich Świętych miał wolny dzień od służby. Był kawalerem stołując się u gospodarza naprzeciw posterunku. Dziś spał dłużej, a teraz jak zwykle zjadł śniadanie, ubrał się cieplej i wstąpił na posterunek dowiedzieć się co słychać, czy nie ma jakich nowin. Dziś dzień był mroźny, błoto na drodze stwardniało na kość. Mroźny wiatr ze wschodu kłuł w twarz jak ciernie. Na posterunku nie było żadnych nowin, więc po kilku minutach wyszedł.

Ludzie śpieszyli już na groby. Kobiety wiejskie opatulone w chustki szły na cmentarz niosąc świerczynę i kwiaty. Miał zamiar złożyć wniosek do Powiatowej Komendy Policji o dwa dni urlopu, by jechać na grób ojca, ale o tym za późno pomyślał.

„Co tu dziś zrobić ze sobą” – pomyślał. Pójdzie na nabożeństwo do kościoła, a później na cmentarz. Po drodze tymczasem wstąpił do restauracji, ale od zakrystii, jak mówił, bo z frontu dziś zamknięte było. Wypił dwa głębsze czystej żytniówki, przekąsił kiełbasą na gorąco, porozmawiał z karczmarzem, który znał wszystkie ploteczki i powoli ruszył zapinając płaszcz.

duchy

Nabożeństwo dziś się przeciągnęło, wreszcie kościelny wziął krzyż i wręczył jednemu z braci kościelnych, za nim sztandar z trupią czaszką. Zaczęli wychodzić wszyscy z kościoła na czele z księdzem i formować procesję żałobną. Dzwon jęknął i procesja ruszyła. Borowicz wlókł się na końcu. Na tym cmentarzu nie miał nikogo z rodziny. Przy kaplicy ksiądz wszedł na podwyższenie odprawiając nabożeństwo żałobne, a on tymczasem szedł sobie powoli, spacerkiem, czytając nazwiska na nagrobkach, to znów przyglądał się którejś pannie, taksując ją, bo był wybredny co do płci pięknej. Czasem przyłapał na sobie nienawistny wzrok kurzego złodzieja albo zbója, któremu wlepił karę. Przystawał to znów szedł dalej. Spojrzał na zegarek, była już druga po południu.

W końcu cmentarza spotkał się z panią sędziną, wdową, bardzo przystojną i samotną. Przywitał ją więc z gracją i rozpoczęli rozmowę. Najpierw o tym wstrętnym wietrze. Idą, przystanęli przy ścianie kaplicy. Tu było ciszej. Rozmawiali tak o tym i owym, wreszcie zauważył, że zmarzła już, bo wiatr ostry i tu często zalatywał, to z tej to z tamtej strony, a na grobach złośliwiec gasił świeczki.

Ludzie coraz częściej opuszczali cmentarz i pomykali za bramą. Ruszyli i oni ku domowi, by jaki obiad zjeść i rozgrzać się. Słońce zniżyło się już nad horyzontem, jak przystanęli koło jej mieszkania. Nie chcąc dłużej stać na wietrze, poprosiła go do mieszkania na herbatę.

Nie upłynęło pięć minut jak woda zagotowała się na prymusie. Pili herbatę pachnącą cytryną, no i po kieliszku likieru na rozgrzewkę. Flirtowali sobie uśmiechnięci, bo podobali się sobie nawzajem. W mieszkaniu było cieplutko i przytulnie. Czas im więc upływał zaprawiany miodem. On się już u niej rozgościł na dobre. Do jutra ma wolne, gdzież mu będzie lepiej. Z panią sędziną można było rozmawiać na różne tematy. Posiadała gest, smak i tupet. Pomyślał nawet: „A gdybym się nawet z nią ożenił? Czy będzie mi gdzie lepiej aniżeli z nią?”.

Siedzieli sobie na tapczanie, całowali się bez tchu i bez końca. Gruchali sobie jak dwa gołąbki, zapominając o czasie, który umykał jak woda. Całując się posłyszeli za oknem szuranie. Spojrzał na zegarek – za dwadzieścia dwunasta. Ona podeszła do okna i zapatrzyła się na drogę, uchylając firanki. Patrzy się i nic nie widzi, a szuranie całych dziesiątek ludzi narasta i to koło samego okna. Niewidzialne gromady szły w stronę Wojsławic.

- Chodź no tu Władzio!
Podszedł do okna i patrzy się. Nic nie widzi, ale słyszy chód dużej gromady ludzi, charakterystyczny chód po grudzie, ona również nic nie widzi, ale oboje słyszą, tak samo jak w każdą niedzielę po sumie, kiedy rozciągnięta gromada wraca do Wojsławic z kościoła.

- Wiesz co? Może ja ślepa, bo już nic nie widzę.
Noc była szara niezbyt ciemna, jakże można nic nie widzieć. Patrzyli jeszcze spoza uchylonej firanki. Wieś spała ani światełka nigdzie, tylko wiatr czasem głośniej zawyje w kominie.

- Skoro ty nic nie widzisz i ja to teraz możemy wiedzieć co to za kompania szła do Wojsławic – To dusze zmarłych – powiedziała.
Uśmiechnął się niezdecydowanie, bo jakże. Wiadomo, że policjanta wyśmiano by, gdyby wspomniał, że coś słyszał, a nic nie widział. Teraz on mógłby przysiąc, że szła cała gromada duchów przez kilka minut. Usiedli znów zafascynowani, nie wiedząc, co o tym sądzić. Marsz duchów kończył się jeszcze szło kilka osób, jeszcze pojedyncze kroki i ucichło zupełnie.

- Już przestali iść prawda?
- Tak! Teraz już cicho. Jak sobie przypominam – mówiła – to ojciec mój powiadał, aby w noc Wszystkich Świętych nie chodzić i nie przeszkadzać, bo w tą noc duchom wolno jest odwiedzać swoje rodziny i swoje siedziby, gdzie mieszkali za życia. Może to prawda, a może nie, to już sam musisz osądzić z tego coś tu dzisiaj słyszał, a raczej my oboje. Nigdzie dziś nie pójdziesz, nie chodź i nie przeszkadzaj duszom zmarłych.

Nie sprzeciwiał się, jego filozofia została podważona. Rozebrał się więc i przespał u niej do rana.
Na posterunku nie wspomniał o pochodzie duchów, bo by go wyśmiano. Cóż – pomyślał: Słyszałem. Teraz wiem, że to duchy szły w odwiedziny do swych rodzin.

Dotychczasowe opublikowane opowieści:

Autor opowiadań: Bolesław Dobaj z Chrobrza
Zilustrował: Rafał Bochniak, chroberz.info

Wstęp: Paweł B.
Od Redakcji chroberz.info: Część opowiadań Dobaja zostało opublikowanych w książce „Znaleziska” wydanej staraniem ośrodka z Pałacu Wielopolskich w Chrobrzu.