Wspomnienia dziadków spisał Andrzej Kuszak

Żeby być na miejscu koło południa trzeba było wyruszyć już w nocy, droga była długa i z kilkoma przesiadkami. Jeszcze jakieś trzydzieści lat temu nie było tyle dróg co teraz, a przede wszystkim nie było samochodów. PKS-y co prawda kursowały, ale nie tam, bo tam można było dojść tylko pieszo, a jak pogoda dopisała i udało się napotkać dobrego człowieka to czasem podwiózł wozem, często takim jeszcze na drewnianych kołach. Jedynym środkiem transportu na jaki można było liczyć była kolej, a i to nie zawsze.

Pierwsza przesiadka była zawsze w Radomiu lub w Kielcach, dalej jechało się do Jędrzejowa. Dopiero tu zaczynała się prawdziwa tułaczka trwająca co najmniej drugie tyle czasu. Dalszą część trasy przemierzało się kolejką wąskotorową JKD, która nie śpiesząc się jechała przez dolinę Nidy do Pińczowa i dalej. Niestety na niekorzyść jadących dalej, podróż często kończyła się w Pińczowie. Jeśli pogoda dopisała i nie było dużych deszczy po długiej podróży należało wysiąść na stacji w Chrobrzu, jeśli było inaczej zawiadowca stacji w Pińczowie oznajmiał, że trzy dni temu podmyło tory lub most i pociąg kończy kurs. Pasażerowie w tym momencie byli zdani tylko na siebie. W tamtych czasach nie było busa na którego można było się przesiąść, a nawet gdyby był to nie było drogi. Jedyne co można było zrobić to wyruszyć pieszo lub nocować w Pińczowie i jechać dalej gdy szlak, często jeszcze dla parowozu, zostanie udrożniony. Pocieszeniem w takiej sytuacji może być to, że i tak nawet gdyby wysiąść w Chrobrzu to też trzeba było wędrować dalej pieszo. Najgorszym wariantem była sytuacja gdy tory były uszkodzone, a było sucho, ?i upał jak cholera? i nie chodzi tu o to że trasa jaką trzeba było przejść, to co najmniej 20km, ale o to, że trzeba było iść leśną szosą wysypaną z białego kamienia. W upalne dni idąc taką drogą pył spod nóg unosił się jak para, "puch puch" za każdym razem przy stawianiu nogi na gruncie, każdy kto szedł przez las młodzawski wychodził z niego jak z młyna, a sam las przy drodze wyglądał jak zasypany śniegiem. 

Inną trudnością było błoto w wąwozach już na ostatnim odcinku drogi, Jeśli znalazł się chłop z wozem można było być na miejscu względnie czystym, względnie gdyż błoto było takie, że koła wozu zanurzały się w nim do osi. Bywało tak że błoto tak strasznie chlapało, że Ci co szli na piechotę bywali czyści od tych na wozie. Do wsi prowadziła tylko jedna taka droga i to wąskim wąwozem w którym mieścił się tylko jeden wóz, dlatego zanim się wjeżdżało, ktoś musiał pobiec na drugi koniec i pilnować żeby nikt nie wjeżdżał od drugiej strony drugim wozem. Oczywiście dziś sytuacja jest zupełnie inna, dawnym wąwozem po którym są widoczne jeszcze ślady, mogą minąć się dwa samochody, ale mimo to dojazd zimą, nawet dobrym samochodem, nadal może dostarczyć wielu emocji lub może być niemożliwy. Droga jest kręta i z dużymi wzniesieniami.

Droga pieszo przez wąwóz, gdy było błoto, była też nie najbardziej udana, bez kaloszy ani rusz, a i tak za każdym krokiem należało wyciągać je z pomocą rąk z błotnistego podłoża. Alternatywą była ścieżka przez las. Ludzie kierowali się lasem wedle stałych punktów orientacyjnych, które to były kapliczkami - niektóre z nich pozostały do dziś. Jednak idąc przez las trzeba było wspinać się na górę, a dopiero wtedy zejść do doliny w której znajdowała się wieś. Wędrówka przez las, szczególnie po zmierzchu, nie należała do bezpiecznych, gdyż w okolicy grasowali bandyci. Ci co mieli broń, szli z odbezpieczonym pistoletem i palcem na spuście aby w każdej chwili zareagować "i jebut jakiegoś ...".


Stacja Kolejki Wąskotorowej w Chrobrzu
(fotografia pochodzi ze strony fotopolska.eu, http://fotopolska.eu/foto/367/367810.jpg) 

Wieś mieści się w dolinie pomiędzy pagórkami o wzniesieniu około 300m n.p.m., co powoduje że jest umieszczona w pięknej lokacji lecz przez to przez wiele lat była niedostępna. Wola Chroberska była oddzielona od reszty świata przez wiele lat, co skutkowało m.in. brakiem nowinek technicznych takich jak: telefon, bieżąca woda (jest tam dopiero od paru lat), a nawet, we wsi nikt nie miał zegarka aż do końca lat 80-tych. Życie toczyło się tam w zgodzie z natura, ludzie wstawali ze słońcem, gdy szczytowało robili przerwę w pracach polnych i szykowali obiad, a potem znowu robota aż do zachodu. Jednak brak zegarka mógł być utrapieniem, szczególnie wtedy gdy była potrzeba wybrać się po za wieś np. do Pińczowa. I tu koło się zatacza, gdyż jedyny środek komunikacji, to oczywiście kolejka, która kursowała według rozkładu i w Chrobrzu była już o 6 rano. Więc aby dotrzeć o odpowiedniej porze na stacje wstawało się gdy kogut zapiał, a że czasem zapiał o piątej, czasem o trzeciej, czasem o drugiej w nocy, to i tak trzeba było wyruszyć w drogę. Znów czekało do przejścia kilka kilometrów drogi powrotnej przez wąwóz, lub las, aż do stacji. Często dopiero na miejscu w małej poczekalni, gdzie była już masa ludzi i nie najmilszy zapach potu, można było się przekonać, ze do pociągu jeszcze pozostało np. 2 godziny. Ale nie było wyjścia trzeba było czekać na ten parowóz, wokół którego toczyło się całe życie, handlarzy, kupujących jadących na targ, bliskich chcących odwiedzić swoich krewnych... zupełnie jak na dzikim zachodzie.

Źródło: Andrzej Kuszak, http://www.pinczow.com/news/display.php?ID=5452#comm {jcomments on}