Moi Kochani Chrobrzanie i inni, którzy będziecie to czytać. Przedstawiam opowiadanie, które jest dość długie, ale założę się, że gdybyście Wy opisali swoje przygody, to byłoby to równie długie, a może i dłuższe:) Opisuję tę część Chrobrza, w której mieszkałam ja, moje koleżanki i koledzy. Chroberz w porównaniu z innymi wsiami jest dużą wsią. Nie jest to jedna ulica, wzdłuż której po jednej i drugiej stronie stoją domy i wszystkie dzieci z całej wsi bawią się ze sobą. Jest tam sporo ulic, uliczek, ścieżek, są dzielnice Chrobrza i jestem PRZEKONANA, że w innych częściach wsi, dzieci i młodzież tamtego okresu, spędziła równie cudowny i interesujący czas.
Chroberz - północna część miejscowości. Zdjęcie wykonane z "drona" przez twórców serwisu swietokrzyskie24.com.pl
Co robiliśmy, w co bawiliśmy się, będąc dziećmi w latach osiemdziesiątych i w początkach lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku we wsi Chroberz? Postanowiłam o tym napisać, ponieważ już tyle razy opowiadałam moim córkom Adzie i Urszuli o moim dzieciństwie i przygodach w Chrobrzu, że sama stwierdziłam, iż jest to ciekawe i warte, by o tym wspomnieć, tym bardziej, że to odeszło i jest tylko w naszej pamięci, w naszym sercu. A naprawdę jest o czym opowiadać.
Na początku pragnę napisać kilka zdarzeń z mojego wczesnego dzieciństwa, ot, taki krótki wstęp, a w dalszej części opiszę co robiliśmy my, dzieci.
Wychowałam się w Chrobrzu. Całe moje dzieciństwo spędziłam w tej uroczej, interesującej oraz intrygującej wsi, która ma bardzo bogatą historię. Zachęcam wszystkich do jej poznania. Piękna wieś Chroberz, położona nad piękną rzeką Nidą. Mieszkałam niedaleko rzeki, dziś jest to ulica ogrodowa. Gdy wspominam tamten czas, to cała ulica tętniła życiem. Niemal w każdym domu były dzieci, nawet kilkoro. Na tą ulicę przychodziły też dzieci z pobliskich ulic i wszyscy razem bawiliśmy się. Dom, w którym ja mieszkałam stał naprzeciwko budynku, gdzie niegdyś była siedziba gminy. Wychowywała mnie moja kochana Babcia i Dziadek, którym jestem za to bardzo wdzięczna oraz wujek Mietek i ciocie-Zosia i Marysia. Wspominam sobie moje wczesne dzieciństwo i uśmiecham się radośnie. Moja babcia kupiła mi czerwone wrotki, jeździłam na nich po domu, od krzesła do stołu i do kołyski, która wędrowała od domu do domu. Wiele małych dzieci w tej kołysce wyhuśtało się, zanim nauczyły się chodzić. Miałam może wtedy cztery lata. Potem dostałam łyżwy saneczkowe, a następnie dostałam na urodziny przepiękne, bielusieńkie łyżwy figurówki. Zimą, gdy Nida wylewała na łąki i zamarzała, babcia chodziła ze mną, bym ja mogła nauczyć się jeździć. Odgarniała śnieg drapachą i stała patrząc na mnie i podziwiając. Mogłabym na tym lodzie spędzić cały dzień, ale moja babcia marzła, nie miała też tyle czasu, by tam ze mną być, więc gdy chciała już pójść do domu, napotykała na opór z mojej strony i zwykle szłam z tego lodu z wielkim płaczem… ach, te dzieci… dziś sama wiem, co to znaczy.
Rzeka Nida w Chrobrzu zimą (fot. Paweł B.)
Przyglądam się dzisiejszym dzieciom i młodzieży i mimo tego, iż widzę, że się bawią ze sobą i jedni i drudzy, to i tak dostrzegam w nich takie zagubienie. Nie mają ze sobą takiego kontaktu, jak dzieci dawniejszych czasów. Nieraz słyszę, jak mówią, że się nudzą, że nie ma co robić i chodzą tak sobie bez celu, z telefonami w ręku. Tak, ten widok staje się coraz bardziej popularny, przynajmniej w mieście. Sama nie wiem z czego to wynika, bo przecież gdziekolwiek jesteśmy, teren niewiele się zmienił, zawsze jest gdzie się bawić, biegać. To umysły dzieci i młodzieży są zmienione, a z pewnością wpływ na to miały telewizja, internet, bajki, filmy itp.
Chroberz zimą (fot. Paweł B.)
Wracając do zamarzniętej wylanej rzeki Nidy… oczywiście nie byłam jedyną osobą, która z niej korzystała. Tamto miejsce pod Olszykiem zimą tętniło życiem. Mnóstwo dzieci przychodziło pojeździć na łyżwach, poślizgać się na butach, a chłopcy grali w hokeja. Było słychać dziecięce piski, krzyk, śmiech. Dobrze też pamiętam o innym miejscu, które zimą zamieniało się w rewię na lodzie. Był to niezapomniany staw w parku. Pamiętam, że przychodziło tam mnóstwo dzieci, młodzieży i starszych. Jestem przekonana, że wszyscy świetnie się bawili. Jazda na łyżwach po zamarzniętej wylanej rzece i stawie, nie były jedynymi zimowymi sportami, którymi się zajmowaliśmy. Kolejnym niesamowitym zimowym szaleństwem było zjeżdżanie z oblodzonej górki od miejsca, które zaczynało się na wysokości byłego baru MAX w kierunku mostu. Jakaż ta ulica była zimą wyślizgana! Ona była jak lustro. Dawniej bardzo rzadko jeździły tamtędy samochody, toteż spokojnie można było tam zjeżdżać. Było tak ślisko, że starsi ludzie mieli trudność, by wyjść do góry tą ulicą. Z tego powodu mieszkańcy pobliskich domów wysypywali popiół na pobocze, a myśmy się bali, żeby tylko nie na środek ulicy, a gdy już się tam znalazł, byliśmy mocno zawiedzeni. Zjeżdżaliśmy z tej góry, jak szaleńcy na sankach, na łyżwach, a nawet na takich krótkich nartach. Gdy to czytasz, a przeżyłeś to, to z pewnością wiesz, jaka to była super zabawa. Kolejnym miejscem, gdzie dzieci mogły się zimą wyżyć, była górka pod byłą gorzelnią, a w zasadzie były tam dwie górki, ale ta jedna była bardzo emocjonująca. Była ona stroma i miała takiego powiedzmy garba. Ten garb wyrzucał nas w powietrze, a potem lądowaliśmy na dole. Trzeba było nie lada odwagi, by zjechać stamtąd na sankach. Gdy już zabieraliśmy się do tego, to zamykaliśmy oczy. Rzadko udawało nam się wylądować na sankach, zwykle lądowaliśmy obok, na śniegu. Z tej górki zjeżdżało się zwykle na workach po nawozach, które były wypchane sianem. Tyłki nas bolały, oj bolały. Wspomnę jeszcze o górce pod kościołem, zjeżdżaliśmy też z górki na ulicy Ogrodowej. Miejsc do zabaw było mnóstwo, wszystkie dzieci wspólnie się bawiły. Nie pamiętam kłótni, za to śmiech i piski. Do domu wracałam spocona, mokra, z rumianymi policzkami i zdrowo zmęczona. Wybawieniem był spokojny regenerujący sen, by na drugi dzień przeżywać to samo.
Chroberski park zimą (fot. Paweł B.)
Wspominana w opowiadaniu górka na wysokości dawnego baru "MAX"na ulicy Chrobrego z której zimą dzieci zjeżdżały na sankach (fot. Paweł B.)
Nadchodziło przedwiośnie, topniał lód, było mokro i mnóstwo błota. Czy siedzieliśmy z tego powodu w domu? Nic podobnego! Łąki to był nasz główny cel. Tam, od państwa Żuchowskich, nie jestem teraz w stanie dokładnie tego umiejscowić, może ciut dalej, ciągnął się taki pas krzaków w kierunku rzeki, a wzdłuż tych krzaków przebiegał rów. Dla mnie jako dziecka, był dosyć głęboki i szeroki. Gdy robiło się cieplej i lód w tym rowie topniał, tworzyły się kry, a my, koleżanki, które głowy miały pełne pomysłów, wymyśliłyśmy ściganie się po tych krach… kto pierwszy po drugiej stronie rowu! Super, nie ma co, przednia zabawa. Weszłam na jedną krę, potem na drugą i wylądowałam w lodowatej wodzie na plecach. Żal było opuścić ten "plac zabaw", ale trzeba było pójść do domu się przebrać. W tych krzakach, wiosną robiliśmy sobie też ognisko i piekliśmy sobie w nim ziemniaki. Gdy już najedliśmy, a były przepyszne, to rzucaliśmy się nimi. Super zabawą było huśtanie się na huśtawce przy stawie państwa Żuchowskich. Ta huśtawka nie była taka sobie zwyczajna. Była zawieszona na długich sznurach, zawiązanych na drzewie tuż koło stawu, a gdy huśtaliśmy się, to znajdowaliśmy się nad tym stawem. Pamiętam, że dla mnie to było bardzo emocjonujące przeżycie. Bałam się jak nie wiem co, ale może ze dwa razy spróbowałam tego.
Wjazd do Chrobrza od strony Gacek - sierpień 2014 (fot. Teresa Spychała)
Na dworze robiło się coraz cieplej, było już w miarę sucho, łąki się zieleniły, drzewa porastały liśćmi. Było tak pięknie. Do nas na podwórko przylatywały jaskółki i tak radośnie się witały z nami, poprawiały sobie gniazdo, które od wielu lat miały w oborze, by potem móc złożyć jaja i na koniec wychować swoje pisklęta. Coś pięknego, a koty tylko patrzyły, by upolować jakąś. A my, dzieci, gdy ledwo zrobiło się ciepło, pościągaliśmy kurtki, kozaki i nałożyliśmy tenisówki, czy trampki. Oj, co za ulga, od razu było lżej, lepiej. Zimowe sporty zamieniliśmy na wiosenne. Pierwsze co, to było skakanie w gumę. Kto miał, to przynosił jakieś kawałki gum, wiązaliśmy je i zaczynała się zabawa. Zastanawiałam się czy wspomnieć o pewnej koleżance z ulicy i w końcu doszłam do wniosku, że muszę o niej napisać, ponieważ była ona najlepszym skoczkiem, nie miała sobie równej, jak ona miała skoczyć, to już wiadomo wszystkim było, że skoczy, a mówię o Kseni Studniarz. Oczywiście najlepiej w gumę skakało się na boso. To co, że od ziemi jeszcze ciągnęło zimno i miałyśmy wilgotne skarpetki, liczyło się tylko to, żeby skoczyć jak najlepiej. Graliśmy też w kabel, skakaliśmy na skakance. Graliśmy w piłkę. Z piłką wiąże się mnóstwo zabaw. Bardzo lubiłam grę w zbijanego. Następna zabawa, to gra w klasy, tzw. „chłopa”, „raz dwa trzy, baba jaga na oczy patrzy", w kapsle, albo rysowanie na ziemi koła, które dzieliło się na cztery części. Każda część była państwem danej osoby i zabierało się po kawałku te państwa. W tej grze trochę obrażaliśmy się jedno na drugie, ale na krótko. Ja bardzo dobrze wspominam zabawę, w której uczestniczyło sporo dzieci...."gąski, gąski do domu". O ile dobrze pamiętam, to nauczyła nas tego pani Tulej wraz ze swoimi córkami. I często bawiliśmy się w tę zabawę na ulicy, albo na placu pod remizą strażacką. Była to bardzo emocjonująca zabawa, w końcu trzeba było uciekać przed wilkiem, wcale nie dziwi fakt, żeśmy tam piszczeli i krzyczeli… śmiech też był. Jedna z najlepszych zabaw to strzałki, czyli podchody. Oj, to też lubiłam bardzo, choć zdarzały się oszustwa, np. szukamy drużyny, a drużyna już dawno w domu. W tej zabawie brało udział sporo dzieci. Przychodzili koledzy z domów pobliskich ulic. Spora część Chrobrza była wtedy nasza, zaczynając od naszych ulic przez cały park, okolice zamczyska itd. Zabawa była przednia. W to akurat zwykle bawiliśmy się we wakacje.
Rzeka Nida (fot. Teresa Spychała)
Nadchodziły coraz bardziej ciepłe dni… koniec maja i gorący czerwiec. Rzeka Nida znów nas zapraszała do siebie. Pewnie też była zadowolona, jak my wszyscy. Co odważniejsi, głównie chłopcy, kąpali się w niej jeszcze przed Sobótkami. My, dziewczyny, czekałyśmy do 24 czerwca, by móc zanurzyć się w chłodnej wodzie w upalne dni. W końcu nadchodziły upragnione wakacje! Ale ja nie pamiętam bym wylegiwała się w łóżku do 10 czy 12 godziny. To nawet nie było możliwe, myślę sobie, że nawet bym nie chciała. Zwyczajnie szkoda czasu. Siódma godzina pobudka! Nie, nie, nikt mnie nie budził, sama wstawałam.
Dawny sklep GS w Chrobrzu przy ul. Chrobrego (fot. Paweł B.)
Gdy byłam młodsza i jeszcze nie chodziłam w pole, to chodziłam za to do sklepu. To nie było takie pójście i przyjście za chwilę, to było czekanie przez kilka godzin na… chleb, albo na cukier, który przywożony był z Kazimierzy. Najczęściej jednak był to chleb, jeden bochenek żytniego, który nie wyzwalał tyle emocji, co bochenek chleba pszennego i chleb pszenny, ale o tym za chwilę. Sklep był tam, gdzie obecnie jest sklep państwa Kaszy. Schodziło się mnóstwo ludzi, którzy zajmowali sobie kolejkę i wychodzili przed sklep. My jako dzieci, zwykle byliśmy na początku kolejki. Czekanie na ten chleb wcale nie było nudne. Ludzie ze sobą rozmawiali, a my np. znajdowaliśmy sobie zajęcie zgadując, gdzie coś jest napisane na półkach sklepowych. Potem i tak wychodziliśmy na dwór. Nagle, po kilkugodzinnym czekaniu padało hasło;"Jedzie Robur!". I wszyscy jak na komendę rzucali się do sklepu, a ten, który wydawał mi się duży, przestronny i pusty, w jednej chwili robił się czarny od ludzi, panował tłok, jeden ścisk, duszno, sklep zamieniał się w pole walki - kto był pierwszy, kto za kim stał, kto ile pszennego zamówił? A chleb pszenny, trzeba przyznać, że był pyszny i bywało, że zamiast dwóch, dostawało się tylko jeden, bo zwykle przywożono go mało, a chętnych był cały sklep ludzi. Także, gdy już się dostało ten upragniony chlebek po 4 czy 5 godzinach czekania, to było się szczęściarzem. Oczywiście po drodze do domu, pół bochenka tego jeszcze ciepłego, chrupiącego cudeńka, zostało zjedzone. Potem jedliśmy obiad, a po nim obowiązkowo nad rzekę.
Park w Chrobrzu (fot. Teresa Spychała)
Gdy byliśmy starsi, to nad rzekę szliśmy, gdy przyszliśmy z pola. Wtedy każdy pragnął tylko tej wody, popływać, ochłodzić się. Z mojego podwórka słychać było odgłosy szalejących nad rzeką dzieci… śmiech, piski, pluskanie. Ten dźwięk tak bardzo nawoływał do rzeki. A z łąk słychać było gęganie gęsi. Gdy już szliśmy nad rzekę, to zwykle boso, przez łąki. Nieraz zostałam użądlona w stopę, nie tylko ja zresztą. Po lewej stronie mostu była plaża, a na niej koc koło koca, pełno ludzi, którzy mieszkali w Chrobrzu i tych, którzy przyjeżdżali na wakacje i dzieci z kolonii. Zanim zanurzył się ktoś w głębszej wodzie, to pierwsze co, gdy wszedł do płytkiej wody, czynił znak krzyża. Moczył palce w wodzie, a potem się przeżegnał. Pamiętam, że tak robiło dużo ludzi. Potem moczyło się całe ręce, nogi, a dopiero po całym tym rytuale, który chronił przed skurczem, człowiek zanurzał się w głębszej wodzie. Każdy każdego pilnował. Nikomu nic złego się nie stało. Chłopcy skakali ze zrobionej skoczni, a my dziewczyny, dopiero później spróbowałyśmy tego smaku. Z rzeki wracaliśmy późnym popołudniem, zmęczeni pływaniem, głodni, bo pokończyły nam się dawno kanapki. Każdy obowiązkowo oglądał ciekawą dobranockę np. Pszczółkę Maję, a w późniejszym okresie Smerfy i wychodziliśmy znów na dwór. Gdy były chłodniejsze dni w wakacje, to bawiliśmy się we wspomniane już podchody czyli w strzałki. Pamiętam, też, że pod wpływem oglądania filmu „Krzyżacy” zrobiliśmy sobie z prześcieradeł takie peleryny, a na nich namalowaliśmy krzyż, zrobiliśmy sobie miecze z patyków i biegaliśmy po parku.
Drzewo miłości (fot. 1 Teresa Spychała, fot 2 i 3 Paweł B.)
Park był ciekawym miejscem do zabaw. Bawiliśmy się tam w chowanego, robiliśmy szałasy, albo domki, ogradzaliśmy je płotkiem z powbijanych patyków. Wspinaliśmy się na wysokiego kasztanowca, albo na platana, choć było to trudne. Najlżej wychodziło się na drzewo zwane "drzewem miłości", na nim było mnóstwo świadectw związków typu; KM+RS=Love i wiele innych. Interesującym miejscem zabaw były również ruiny gorzelni. To cud, że nikomu nic się tam nie stało. Biegaliśmy po całym budynku, wspinaliśmy się na zawalone ściany, chowaliśmy się itd. Teren koło gorzelni też był nam bardzo dobrze znamy - te górki, pagórki, po których wspinaliśmy się. Słyszeliśmy od dorosłych, że kiedyś kogoś tam rozstrzelano, i że ci ludzie są tam pochowani. To dla nas było takie mroczne, intrygujące, a czasem nie zwracaliśmy na to uwagi i spokojnie, wesoło bawiliśmy się.
Ruiny gorzelni (fot. Teresa Spychała)
Wspomnę jeszcze o zamczysku, tam też nas nie brakowało. Zbieraliśmy się przy pomniku Piłsudskiego i rozmawialiśmy o tym, że są gdzieś tutaj tunele, podziemia, które miały prowadzić do pałacu i tak każdemu z nas pracowała wyobraźnia, która tworzyła przeróżne obrazy, z nami w roli głównej w tych podziemiach. Mnie utkwiło jeszcze w pamięci, jak popołudniami, w niektóre dni przynosiliśmy smalec, ziemniaki, maszynkę do gotowania i robiliśmy sobie frytki koło remizy. Tam był kontakt elektryczny i taka scena dla zespołów, które grały, gdy była zabawa w Chrobrzu. No a myśmy sobie tam robili frytki albo grali w karty.
Byliśmy bardzo twórczy i zorganizowani. Gdy podrośliśmy, to starsza młodzież organizowała dyskoteki. Wspominam je bardzo miło. Odbywały się one na placu koło remizy, albo gdy było chłodniej, w remizie. Pamiętam, że organizatorzy chodzili pytać ówczesnego sołtysa o zgodę na dyskotekę, a cały sprzęt do grania, który robił ogromne wrażenie, był u Marioli, Ani i Jacka Duszy, o ile dobrze pamiętam. W późniejszym okresie dyskoteki odbywały się "u Kaszy", czyli w domu państwa Kaszy, który stał blisko parku. Na górze domu był bar, a na dole dyskoteki. A jeszcze później na tańce przy modnych piosenkach można było liczyć też u państwa Kaszy, z tą różnicą, że były one tam, gdzie obecnie jest sklep. Sądzę, że było to dobre, młodzież mogła poszaleć przy piosenkach, zawierała różne znajomości itp. Nasze przygody nie ograniczały się jedynie do Chrobrza. Niezapomnianymi wycieczkami były wyprawy na rowerach lub "puchatkiem" na Gacki na lody.
Droga do Gacek z Chrobrza (fot. Teresa Spychała)
To jeszcze nie wszystko… na Gackach było kino i gdy dowiedzieliśmy się, że wyświetlają np. film pt.: „Karatecy z Kanionu Żółtej Rzeki", albo „Wejście Smoka", a jeszcze lepiej „Terminator 1", no to obowiązkowo trzeba było na te filmy pójść. Nie było mowy, żeby coś takiego pominąć. Zbierała się paczka i wszyscy razem szliśmy na Gacki do kina. Gdy wracaliśmy już przesiąknięci filmem, to każdy z nas całą drogę wymachiwał rękami i nogami wydając dźwięki takie jak Bruce Lee.
Jeśli już tak opisuję to, o czym pamiętam, to nie mogę pominąć pewnej naszej działalności. Nie jest ona pochlebna, ale wpisuje się ona w historię naszego dzieciństwa. A jest to chodzenie na tzw. "złodziejkę". No cóż… w sklepach nie było tylu słodyczy, co dziś, nie każdy też miał wszystkie drzewa owocowe, a nam zwyczajnie chciało się tych owoców. A choćbyśmy i mieli te drzewa, to nie było to samo, co owoce okraszone wysokim stężeniem adrenaliny. Tak więc chodziliśmy pod stację na czereśnie, ale bardzo rzadko udawało nam się coś zdobyć. Najlepsze było to, jak ktoś przychodził i opowiadał, że gdzieś tam są truskawki, tylko że nikt z nas nigdy ich nie widział, ot… krążyły tylko takie opowieści. Najlepszym i najwdzięczniejszym ogrodem, był ogród u państwa Studniarz. Były tam przepyszne jabłka, porzeczki, agrest, orzechy. Cóż… wypada przeprosić za te dziecięce wybryki, ale te owoce były takie pyszne, a myśmy się tak bali, by nas kto nie złapał, a często sami, umyślnie straszyliśmy siebie.
Chroberskie łąki (fot. Paweł B.)
Chodziliśmy też pod starą szkołę na pyszne, soczyste gruszki. A gdy byliśmy małymi dziećmi, to chodziliśmy do pani Banasikowej, która już dawno nie żyje, ale ja ją pamiętam. Sądzę, że ona dobrze wiedziała, że przychodziliśmy tam na przepyszne śliwki, ona często sama nam je dawała. Do parku chodziliśmy na rabarbar, szczaw i bób. Trudno… musiałam to napisać. Żeby nie było, iż chodziliśmy tylko na złodziejkę, to wspomnę, że rwaliśmy też mirabelki z wolno rosnących drzew, albo braliśmy sól i szliśmy na łąki na szczaw. Tak ładnie układaliśmy sobie go, soliliśmy i zjadaliśmy, leżąc na trawie, patrząc na różne kształty białych chmur, a wokół w łąkowym kwieciu było słychać przepiękną muzykę owadów.
Chroberskie łąki (fot. Teresa Spychała)
Chroberz (fot. Paweł B.)
Jeśli już wspomniałam o łąkach, to one w Chrobrzu były po prostu cudowne i wcale nie przesadzam. Z drogi schodziliśmy na łąki i biegliśmy w kierunku grodów, pod ten staw, koło którego stoi rząd topoli. Te łąki były tak wspaniale ukwiecone, czasem z tych łąkowych kwiatów robiliśmy bukiety.
Wspaniałą przygodą było chodzenie po krowy, które pasły się tam. Niektóre z tych krów miały poczucie humoru, bo zamiast być posłuszne i grzecznie się zachowywać, gdy zostały odpalikowane, to te z kopyta uciekały czasem pod sąsiednią wieś, pod Zagość. Nie muszę chyba mówić, jakie hasła leciały w kierunku tych dowcipnisi. A gdy przyszły sianokosy, to łąki roiły się od pracowitych ludzi. Siano układano w kopki, a potem je zwożono furmanką, a my, dzieci czepialiśmy się tych furmanek, żeby chociaż móc przez moment przejechać się, choćby pięć metrów.
Chroberskie łąki (fot. Teresa Spychała)
Och, jak bardzo lubiliśmy moknąć w majowym i letnim deszczu, był ciepły i taki miły, pamiętam. A gdy przestało padać, to chodziliśmy na bosaka po kałużach.
Nadchodziła jesień, a my chodziliśmy do parku zbierać kasztany, a z nich robiliśmy ludziki łącząc je ze sobą zapałkami. Koło Pałacu Wielopolskich rośnie piękne rzadkie w Polsce drzewo-miłorząb. Liście tego drzewa jesienią nabierają cudownie żółtego koloru. Drzewo to, robiło na mnie niesamowite wrażenie. Po pierwszych przymrozkach liście szybko opadały, tworząc cudowny dywan. Bardzo lubiłam po nim chodzić.
Dla mnie były to cudowne lata, które bardzo miło wspominam i mam o czym opowiadać moim dzieciom. Nie opisałam wszystkiego, z niektórych zdarzeń pamiętam tylko urywki. Pewnie inni pamiętają więcej.
Łąki pomiędzy Chrobrzem, a Leszczami (fot. Paweł B.)
Nie wiem, jak teraz jest w Chrobrzu, opisuję czasy, kiedy ja byłam dzieckiem. Wiem jednak, że nie ma tak, jak niegdyś, z oczywistych względów. Technika poszła naprzód, wiele rzeczy na wsi stało się zbędnymi, dzieci zajęci są czymś innym. To normalne, że wszystko się zmieniło, że tamto odeszło. Myśmy też mieli inne dzieciństwo niż nasi poprzednicy. Sądzę jednak i jest to moje zdanie, którego nikomu nie chcę narzucać, że byliśmy wielkimi szczęściarzami nie posiadając tych wszystkich elektronicznych gadżetów, a w zamian za to, komunikowaliśmy się ze sobą tylko bezpośrednio. Bliscy sobie, dzieci, których wyobraźnia pchała do przeżywania niesamowitych przygód na łonie natury. Dzieci, które od rana do wieczora przebywały na świeżym powietrzu, bawiąc się zgodnie ze sobą, dzieci lat osiemdziesiątych mieszkające w Chrobrzu nad rzeką Nidą.
Wszystkim Tym, którzy dobrnęli do końca serdecznie dziękuję i jeśli chcecie, to w komentarzu możecie napisać, co dla Was wyjątkowego było w tamtym okresie:)
Pozdrawiam serdecznie.
Autor: Edyta Wysocka z domu Maj.
Od Redakcji: Zachęcamy do przesyłania swoich opowiadań, wspomnień lub sugestii dotyczących kolejnych tematów, które powinny być poruszane z cyklu "Ludzie". Zachęcam również do zapoznania się z pozostałymi artykułami z tego cyklu.