Prezentujemy wspomnienia mieszkańca Chrobrza Romana Sulimira, który przez wiele lat pracował w naszym Ośrodku Zdrowia jako lekarz dentysta. Burzliwe losy rodziny Pana Romana pokazują jak tragiczne były dzieje Polski, a wraz z nią tysięcy polskich rodzin.

Moja rodzina ze strony Ojca pochodzi z Krakowa. Dziadek Roman Sulimir był doktorem praw. Babcia Jadwiga (z domu Rokossowska) zajmowała się domem. Janek - ich najstarszy syn urodzony w 1898 r. zginął od kuti bolszewickiej w 1920 roku. Drugi syn Staś urodzony w 1898 roku ranny również w wojnie bolszewickiej, zmarł w wyniku komplikacji po postrzale. Kolejnym dzieckiem była Maria urodzona w 1900 roku, zwana w rodzinie Muchą. Po niej urodziła się Hala w 1904 roku, a następnie mój ojciec - Roman 17.10.1905 roku. Były jeszcze młodsze dzieci - Wanda urodzona w 1907 roku i najmłodszy Zbyszek urodzony w 1916 roku. Rodzina mieszkała wówczas na parterze w dużym mieszkaniu przy ulicy Wiślnej. Potem przenosiła się kolejno na ulicę Syrokomli, Batorego a w 1938 roku na ulicę Smoleńsk 19/1. Było to duże, pięciopokojowe mieszkanie na parterze, w którym rodzina przetrwała całą okupację i jeszcze wiele lat po wojnie. 

Dziadek jako osoba wykształcona dbał także o wykształcenie swoich dzieci. Wszystkie dzieci, również córki - co nie było wówczas powszechne - ukończyły gimnazjum i zdały maturę.

Roman - mój ojciec-zdał maturę w 1923 roku w Państwowym Gimnazjum im. Króla Jana Sobieskiego w Krakowie, pisząc pracę maturalną z języka polskiego p.t."Polska na polu chwały''~ za którą otrzymał ocenę „db". Praca ta w oryginale przechowała się do dziś w domowym archiwum.

Te zainteresowania wykazane w pracy maturalnej kontynuował obierając drogę kariery wojskowej. Zaraz po maturze ochotniczo wstąpił do wojska i już 1.09.1923 r. rozpoczął naukę w Rocznej Szkole Podchorążych w Warszawie. Po jej ukończeniu odbył 3-miesięczną praktykę w 11 pułku piechoty w Tarnowskich Górach. Po praktyce w piechocie rozpoczął 2-letni kurs Oficerskiej Szkoły Kawalerii w Grudziądzu. Po pierwszym roku nauki odbył 3-miesięczną praktykę w 8 pułku ułanów w Krakowie .

Po ukończeniu drugiego roku Kursu Oficerskiego w dniu 15.08.1926 r. dostał promocję na podporucznika i przydział do 2 Pułku Strzelców Konnych w Hrubieszowie. Po przybyciu do pułku został przydzielony do Szwadronu Kawalerii na stanowisko dowódcy plutonu.

W 1928r. został oficerem w stopniu porucznika, nadal w tym samym pułku w Hrubieszowie. Za swą służbę 30.11.1929r. otrzymał prawo noszenia Medalu Dziesięciolecia Odzyskania Niepodległości. W tym też czasie, bo 29.12.1929 zawarł związek małżeński.

Mama (z domu Rudzka) pochodziła z rodziny wielodzietnej. Ojciec Józef Rudzki prowadził Skład Apteczny w Żytomierzu i tam posiadał własny dom. Najstarszą z rodzeństwa była Wanda, następnie Witold zwany Tunio. Potem Maria zwana Maniusią (ur.1898), potem Ziutek (ur.1902), moja Mama Halina (ur.1909) i najmłodsza Renia (ur.1915).

Życie w Żytomierzu płynęło dostatnio, szczęśliwie i spokojnie aż do,..rewolucji. Kiedy zaczęło się wokół Polaków w Żytomierzu robić „gorąco" - pierwszy wyrwał do wolności Ziucio, wówczas jeszcze uczeń gimnazjum. Aresztowany przez czerwonych - zbiegł i dodając sobie lat zaciągnął się do wojska. Wkrótce dziadek Józef Rudzki postanowił ratować rodzinę i udać się do wolnej już Polski. Wtedy sprzeciwił się temu starszy z synów Tunio, wówczas już farmaceuta, ożeniony z Ukrainką i ojciec trzymiesięcznej córki Haliny. Ofiarował się, że zostanie i będzie pilnował domu i apteki. No i pilnował.

Ale aptekę upaństwowiono, a dom zabrano na przedszkole. Zaś w upaństwowionej aptece przepracował jako kierownik 50 lat i dostał za to 3 ruble dodatku do emerytury. Dodatek ten mu zresztą odebrano na 2 lata przed śmiercią.

Kiedy reszta rodziny już po wielu perypetiach dotarła wreszcie do Polski, udali się do najstarszej z córek, już wówczas zamężnej - Wandy, do Lublina. Po okresie adaptacji w nowych warunkach Mama otrzymała pracę w aptece w Dubience. Wkrótce poznała Ojca i 29.12.1929 pobrali się. Z tego związku 27,03 1931 roku urodził się syn Roman, czyli ja.

W tym czasie Ojciec pełnił w pułku obowiązki oficera mobilizacyjnego i adiutanta oficera Placu Hrubieszów - obowiązki organizacyjnie przewidziane dla oficera w stopniu majora. 13.09.1934 r. przeniesiono go do D.O.K. Garnizonu Kowel i objął obowiązki kierownika Samodzielnego Referatu Informacji w Kowlu. W międzyczasie kończył kursy podwyższające kwalifikacje wojskowe : kursy szyfrów oraz dla dowódców szwadronów. Te wiadomości zaczerpnięte zostały z arkuszy Rocznych Uzupełnień List Kwalifikacyjnych z lat 1924-34 uzyskanych w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie. Akta dalszych lat służby do roku 1939 nie zachowały się. Wiadomo jedynie, że w 1935 roku został desygnowany na stanowisko Komendanta Szkoły Oficerskiej CKM 178K w Hrubieszowie. Jako wytrawny jeździec i znawca koni wchodził w skład komisji pułkowej powoływanej przez dowódcę w celu orzekania przydatności koni do służby w armii.

1.02.1937 roku urodził się mój brat Jerzy. W tym czasie babcia Julia i Józef Rudzcy mieszkali z nami w Hrubieszowie. Mieszkaliśmy w służbowym mieszkaniu na terenie koszar 2 Pułku Strzelców Konnych w bloku z mieszkaniami dla oficerów. Z dzieciństwa pamiętam jak chodziłem do przedszkola, zabawy karnawałowe, jasełka i inne przedstawienia, kuligi - z tego okresu zachowało się sporo zdjęć. Pamiętam również, jak zachorował i zdechł na wściekliznę pies pułkownika Niementowskiego - dowódcy pułku - wyżlica Alma, a potem my - dzieci urządzaliśmy pogrzeb tej suki. Pamiętam jak w tym mieszkaniu zachorował ciężko na niewydolność nerek mój dziadek Józef Rudzki. Choroba miała bardzo ciężki przebieg, jako dziecko pamiętam, jak bardzo się męczył, tracił przytomność, dostawał ataków furii, aż trzeba go było wiązać. Robiło to wstrząsające wrażenie na siedmioletnim dziecku, jakim wówczas byłem. Kiedy zmarł, babcia nadal mieszkała z nami.

Hrubieszów - lata międzywojenne (fot. hrubieszow.info)

Po ogłoszeniu 15 sierpnia 1939 roku zielonej mobilizacji cały pułk udawał się z pełnym ekwipunkiem, końmi i taborami na zachód w rejon Brzeźnicy Nowej koło Kłobucka, na północny zachód od Częstochowy. Jako dziecko najlepiej zapamiętałem załadunek koni do wagonów bydlęcych na stacji kolejowej w Hrubieszowie. Zapamiętałem stukot końskich kopyt o podłogę wagonów, rżenie koni i ich strach przy wchodzeniu na rampę. Niektórym trzeba było zawiązywać oczy, aby weszły do wagonu. Miałem wówczas 8 i pół roku, brat 2 i pół. Żegnając się z nami Ojciec nakazał mi abym Go godnie zastępował jako głowa rodziny i opiekował się Mamą, Babcią i bratem. Niestety już za parę dni zostaliśmy zdani na własne siły, kiedy to 1 września rozpoczęła się wojna. Mama została z dwojgiem dzieci, swoją Matką i jeszcze poczuła się w obowiązku zaopiekowania się matką porucznika Gajewskiego, która częściowo sparaliżowana została zupełnie sama. Jaką pomoc mogła zapewnić Mamie dwójka małych dzieci i dwie staruszki ? Teraz sama musiała decydować jak się utrzymać i co robić aby wszyscy mogli przeżyć te ciężkie dni wojny.

W dniu rozpoczęcia wojny pułk wszedł w kontakt ogniowy z nieprzyjacielem. Stanisław Piotrowski podporucznik rezerwy, oficer żywnościowy 2 pułku strzelców konnych w książce pt."W żołnierskim siodle" opisuje, jak pułk przeszedł chrzest bojowy na polanie obok wsi Mokra. Czołgi nieprzyjaciela zmuszone zostały do wycofania się na pozycje wyjściowe. Byt to ostatni atak Niemców w dniu 1 września. Dzień następny byt dniem ciężkiej walki pułku. Po krwawej i chaotycznej walce leśnej ze zmotoryzowanymi i pancernymi jednostkami nieprzyjaciela pułk wyrwał się z okrążenia, zadając wrogowi duże straty. Następny, chyba czołowy sukces bojowy odniósł pułk w wypadzie nocnym na Kamieńsk z 3 na 4 września. Grupa wypadowa ochotników zniszczyła dużo sprzętu motorowego i pancernego, paliwa oraz zdziesiątkowała siłę żywą, zabijając ponad stu żołnierzy hitlerowskich. To opóźniło o dzień dalszą ofensywę wroga, który musiał się przeorganizować.

Kiedy pułk został rozbity, poszczególne szwadrony wracały do Hrubieszowa. Przyjechał również Ojciec, był niecałe dwa dni. Nieco odpoczął, nie dał się namówić Mamie aby został. Powiedział, że honor oficera nie pozwala mu na zdjęcie munduru i zostanie w domu. Wyjechał i więcej Go już nie widzieliśmy.

Z książki „Tylko w jednym życiu" Jana Dobraczyńskiego, podporucznika rezerwy oficera oświatowego 2 p.s.k., dowiadujemy się jak Ojciec dostał się do niewoli.
Po rozbiciu pułku pod Mokrą każdy na własną rękę starał się wracać do Hrubieszowa z nadzieją na ponowne zgrupowanie i reorganizację pułku. W pobliżu Hrubieszowa w rejonie Werbkowic oficerowie oświadczyli strzelcom, że walka na razie jest skończona i mogą wracać do domów. Wobec zbliżania się Armii Czerwonej sytuacja oficerów wydawała się szczególnie skomplikowana, chodziły pogłoski, że wchodzące wojsko sowieckie odsyła oficerów do domów, a Niemcy do obozów jenieckich. Kilku oficerów za namową Jana Dobraczyńskiego dobrze znającego teren dotarło do Turkowic, do zakładu wychowawczego dla dzieci, prowadzonego przez siostry służebniczki od 1920 roku. Byli to Dobrzański, podpułkownik Władysław Bereza (poprzedni z-ca dowódcy 2 p.s.k.) i rotmistrz Roman Sulimir, adiutant pułku. Zakład pełen był uciekinierów. Przełożona zaproponowała oficerom przebranie się w cywilne ubrania. Dobraczyński uznał to rozwiązanie za słuszne, ale Bereza, Sulimir i Dobrzański odmówili. Oświadczyli: „Chcemy wobec Czerwonej Armii występować jako oficerowie". Następnego dnia oddział żołnierzy sowieckich wkroczył na teren zakładu. Szukali broni. Znalezioną broń zabrali, ale nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności. Berezie, Sulimirowi i Dobrzańskiemu sowiecki major oświadczył, że mogą swobodnie wracać do domów.

Oficerowie pożegnali się i wyszli za bramę zakładu. Po chwili wrócili jednak. Okazało się, że miejscowa ludność ukraińska chciała na nich napaść. Major sowiecki zdawał się być niezadowolony z ich powrotu, ale wobec ich zapewnień, że nie czują się bezpiecznie na drodze, kazał ich zabrać na jedno z aut wojskowych. Tyle z relacji Dobraczyńskiego o ostatnim widzeniu ojca i jego kolegów żywymi. Więcej ich nikt nie widział. Bereza znajduje się na liście jeńców obozu w Ostaszkowie a Sulimir na liście jeńców obozu w Starobielsku ,pod numerem 3074. Tak więc niezdjęcie mundurów i niepozbycie się dystynkcji kosztowało ich życie. Do końca byli wierni przysiędze wojskowej.
Z obozu w Starobielsku Mama otrzymała dwie kartki i list. Ojciec zapewniał, że jest mu dobrze i jest zdrowy, a w ostatniej kartce zawiadamiał, że wkrótce pojedzie do pracy przy spławie drewna na Wołdze. Więcej wiadomości już nie było.

W marcu 1944 roku Mama mając na względzie wiadomości o okrucieństwach jakich na Polakach dopuszczali się Ukraińcy, zdecydowała się opuścić Hrubieszów i z całą rodziną udaliśmy się do stryja Mamy-Stanisława Rudzkiego, optyka, do Warszawy. Stryj mieszkał w Warszawie przy ulicy Szczyglej 7, a przy ul. Nowy Świat 40 miał sklep optyczny. Tam spędziliśmy czas do wybuchu Powstania Warszawskiego. Tam też przeżyliśmy bombardowanie, po którym zawalił się 7-mio piętrowy budynek naprzeciwko naszego i my zostaliśmy uwięzieni w piwnicy. Uratowaliśmy się dzięki przebiciu ścian między piwnicami sąsiednich kamienic. Kiedy Niemcy wkroczyli do Śródmieścia, całą naszą rodzinę zabrano jako ludność cywilną, która pomagała powstańcom. Było to 6.09.1944 r. Pędzono nas do parku przy ul. Foksal. Tam postawiono nas pod płotem, do rozstrzelania. Dowodził pijany esesman. W ostatniej chwili goniec przyniósł rozkaz zmiany decyzji. Popędzono nas do gmachu obecnego Muzeum Wojska Polskiego. Szliśmy środkiem ulicy, a na chodnikach siedzieli pijani esesmani i podstawiali nogi, śmiejąc się i obelżywie przezywając. W gmachu Muzeum byliśmy tylko parę godzin. Widzieliśmy bombardowanie pozycji powstańczych z nisko lecących samolotów. Po paru godzinach popędzono nas Wybrzeżem Kościuszkowskim w kierunku Dworca Zachodniego, przez ul .Bednarską, gdzie własowcy grabili biżuterię i zegarki. W okolicy Krakowskiego Przedmieścia na naszych oczach rozstrzelano znalezionych w ruinach powstańców żydowskich. Potem ulicami Elektoralną, Chłodną, Wolską doszliśmy do dużego gotyckiego kościoła na Woli. Tam odbyła się pierwsza selekcja. Oddzielono kobiety i starców od mężczyzn i dzieci powyżej 14 roku życia. Mnie i bratu udało się zostać przy Mamie, babci i cioci Marysi Rudzkiej. Mąż Wandy, siostry Mamy - Czesław Lutyński odważył się i ryzykując żydem, przeszedł z powrotem do naszej grupy. Stamtąd pędzili nas już na Dworzec Zachodni. Wiele osób mdlało z wysiłku. Szliśmy środkiem ulicy, bo dokuczał żar od palących się domów, a asfalt był też gorący. Z dworca widzieliśmy płonącą Warszawę. Podstawiono pociąg osobowy, elektryczny i pojechaliśmy do obozu w Pruszkowie, Były to hale Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Tam znowu selekcja i znowu wuj Czesiek zaryzykował i zostaliśmy razem.

Po trzech dniach siedzenia w hali nr 7, w brudzie i o głodzie, ogłoszono nam, że kto chce może wsiadać do pociągu. Zaryzykowaliśmy, wiedząc, że być może jedziemy do Oświęcimia lub do Rzeszy na roboty. Okazało się po 24 godzinach jazdy, że pasażerów wypuszczono na wolność w Opocznie. Po drodze ludność traktowała nas życzliwie, jak bohaterów z Warszawy. Częstowano nas chlebem i owocami, co było dla nas niesamowite po tym głodzie, który przeszliśmy w Warszawie. Kiedy wysiedliśmy w Opocznie, powędrowaliśmy do Woli Opoczyńskiej sądząc, że na wsi będzie nam łatwiej przeżyć. Tam za pomoc przy wykopkach u gospodarzy Jakubków byliśmy przechowywani i żywieni prawie przez miesiąc. Osłabieni głodem wkrótce ja i brat zachorowaliśmy na czerwonkę.

Pielęgnowała nas Babcia Rudzka i sama też się zaraziła. Tam odnalazł nas stryj Stanisław Rudzki i przekazał wiadomość, że poszukuje nas Babcia Jadwiga Sulimir z Krakowa.

6.10.1944 r. Mama zabrała brata i mnie i pojechaliśmy. W Krakowie znaleźliśmy się tuż przed godziną policyjną. Wsiedliśmy do tramwaju „tylko dla Niemców", bo Polakom o tej porze nie było wolno poruszać się po mieście. Po wyjściu z tramwaju i wejściu na ulicę Smoleńsk, natknęliśmy się na patrol żandarmerii niemieckiej. Dowódcą okazał się Austriak, który po zobaczeniu naszych dokumentów potraktował nas jako bohaterów z Warszawy i osobiście dopilnował, abyśmy bezpiecznie dotarli do domu. Po paru dniach Mama pojechała po Babcię Rudzką i Ciocię Marysię. Niestety Babcia chorowała już na czerwonkę i po przyjeżdzie do Krakowa tutaj zmarła 10.11.1944r. Dzięki Babci Sulimirowej przetrwaliśmy do zakończenia wojny.

Potem Mama musiała pójść do pracy. Dzięki swojej siostrze Marii Rudzkiej, która nie założyła rodziny, Mama mogła utrzymać mnie i brata, a także umożliwić nam obydwu ukończenie studiów.

Długie lata Mama czekała na Ojca. Poszukiwania czynione w czasie wojny i po wojnie nie przyniosły rezultatu. Mama zawsze wierzyła, że Ojciec wróci i tą nadzieją razem z nami żyła.

Niestety nie doczekała. Zmarła 7.08.1978 roku i nie dowiedziała się nigdy, gdzie pomordowani i pochowani zostali więźniowie obozu w Starobielsku.
Całe lata nie przyznawaliśmy się do tego, że Ojciec był oficerem, ani, że był w obozie w Starobielsku. Na studia dostałem się podając, ze ojciec był kolejarzem i zginął w czasie wojny. Tymczasem naprawdę Ojciec zginął zamordowany strzałem w tył głowy przez NKWD w 1940 roku w Charkowie, Figuruje na liście więźniów obozu w Starobielsku pod numerem 3074.

W 1998 roku został położony kamień węgielny pod budowę cmentarza wojennego w Charkowie - Piatichatkach. Uroczyste otwarcie cmentarza nastąpiło 60 lat po dokonanych mordach tj. w czerwcu 2000 roku. Na tym cmentarzu umieszczono 4200 imiennych tabliczek wszystkich tam pomordowanych.

Postanowieniem z dnia 29 marca 1999 r. Roman Sulimir syn Romana został odznaczony pośmiertnie medalem „za udział w wojnie obronnej 1939 roku" przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Aleksandra Kwaśniewskiego.

Decyzją Ministra Obrony Narodowej mianowany pośmiertnie w dniu 5.10.2007 r. na stopień majora Wojska Polskiego.

W 70-tą rocznicę mordu tj. w 2010 roku w macierzystym pułku w Hrubieszowie zostały posadzone „Dęby Pamięci" - młode sadzonki dębów - każdy nazwany imieniem i nazwiskiem czterech oficerów 2 Pułku Strzelców Konnych w Hrubieszowie, którzy zostali zamordowani w sowieckich łagrach. Są to dęby pamięci: major Bohdan Dobrzański, major Roman Sulimir, porucznik Wiktor Lorenz, porucznik Ludwik Szafarski.

W imieniu Redakcji dziękujemy serdecznie Panu Romanowi Sulimirowi za podzielenie się z nami historią swojej Rodziny. Pokazuje że należy cenić niepodległość naszej Ojczyzny, bowiem nie jest nam dana raz na zawsze!

Źródło: